Najnowszy film Joela Souzy, "Rust" poświęcony został Halynie Hutchins. Autorka zdjęć została śmiertelnie postrzelona na planie wskutek nieodpowiednio zabezpieczonej broni. Mimo kontrowersji i wątpliwości natury moralnej zdjęcia były kontynuowane, a produkcja doczekała się światowej premiery na ulubionym festiwalu operatorki, czyli Camerimage.
Akcja "Rust" toczy się na początku lat 80. XIX wieku w Kansas. Po śmierci rodziców dorastający Lucas (Patrick Scott McDermott) i jego młodszy brat, Benjamin (Shylo Molina), pozostają sami na gospodarstwie. Chłopiec jest sprytny i przedsiębiorczy, ale trauma bycia osieroconym i przyspieszone tempo dorastania niemal zawsze generują skutki uboczne. Lęk sprzężony z impulsywnością powoduje zatem nieadekwatną reakcję na – wydawać by się mogło – błahą sytuację i popycha Lucasa do zabójstwa, za które zostaje skazany na karę śmierci. Kiedy oczekuje on w celi na egzekucję, w mieście pojawia się tytułowy Rust. A w zasadzie Harland Rust (Alec Baldwin), człowiek legenda, od którego nazwiska miejscowym jeżą się włosy na głowie. Przede wszystkim jednak: dziadek młokosa, który nie godzi się z wyrokiem wydanym na wnuczka, i postanawia uprowadzić chłopca z aresztu oraz wywieźć do Meksyku, gdzie nie sięga lokalne prawo. Podróż ta zaś nie będzie łatwa: po piętach dwójce naszych bohaterów deptać będą nie tylko stróże prawa, ale także łowcy nagród – m.in. wierzący w boże opactwo kaznodzieja Lang (Travis Fimmel).
Mimo iż Rust wydaje się działającym w dobrej wierze ostatnim sprawiedliwym, za uszami ma sporo. Wszystko to jednak wyrosło podobno na poczuciu społecznej nierówności, walce z systemem i osobistej tragedii, która doprowadziła do odcięcia się od córki, a co za tym idzie – wnuków. Podążamy zatem za nim jako za niemal jedyną postacią myślącą trzeźwo i słusznie przeciwstawiającą się nieadekwatnej do wieku i okoliczności karze. Oraz jako za człowiekiem honoru, walczącym z oprychami pazernymi na nagrodę za schwytanie uciekinierów. Jednocześnie podstarzały rewolwerowiec próbuje zadośćuczynić zaniedbaniom wyrządzonym niegdyś jego rodzinie. Pytanie tylko, czy na naprawianie błędów przeszłości nie jest aby za późno?
Mimo iż droga do wolności każe co chwilę oglądać się za siebie, dość gwałtownie zaczyna stanowić dla obu bohaterów wartość samą w sobie. Lucasowi pomaga choć na chwilę zdjąć z dziecięcych ramion ciężar dorosłości, a także poczuć ponownie "ojcowską" dłoń – opiekę, troskę, pomoc zarówno w nauce praktycznych umiejętności, jak i kształtowaniu siły charakteru. Powoli zaczyna kiełkować w nim dojrzałość, a choćby męstwo. Rust zaś może w końcu zdjąć na chwilę zbroję twardziela, upuścić trochę emocji, wyzbyć się znanego od zbyt dawna lęku przed stratą, każącego odcinać się od tego, co zbyt bliskie. Ta podróż do środka siebie dla obydwu będzie doświadczeniem zmieniającym życie.
"Rust" idealnie wpisuje się w przesiąknięte testosteronem i wypełnione hukiem rewolwerowych wystrzałów gatunkowe ramy westernu, gdzie od zmierzchu do świtu rozgrywa się walka dobra ze złem. Niestety: nie wychodzi poza nie, tym samym pozostawiając nas z dość szkolną, zaledwie poprawną historią, pozbawioną jakiegokolwiek twórczego ryzyka i własnego języka, a także złożoności pozwalającej na wielorakie interpretacje. Trudno się na niej zaczepić czy to emocjami, czy umysłem. Reżyser daje za mało przestrzeni dynamice relacji głównych bohaterów, a za dużo pobocznym postaciom, rozwadniając tym samym fabułę i gubiąc uwagę widza. Osadzone na Dzikim Zachodzie swoiste coming-of-age zbyt często przyprawia ciężkostrawnym patosem: podniosłą muzyką czy zwolnionym tempem, sztuczkami, bez których spokojnie można się obejść. Finalnie dostajemy produkt mało charakterny, z dobrymi intencjami, szczerymi uczuciami, ale swoją szablonowością zwiastujący jego szybkie zapomnienie. Nie ulega także wątpliwości, iż najmocniejszą stroną filmu jest jego warstwa wizualna, potwierdzająca, iż śmierć Halyny Hutchins jest niepowetowaną stratą.
Akcja "Rust" toczy się na początku lat 80. XIX wieku w Kansas. Po śmierci rodziców dorastający Lucas (Patrick Scott McDermott) i jego młodszy brat, Benjamin (Shylo Molina), pozostają sami na gospodarstwie. Chłopiec jest sprytny i przedsiębiorczy, ale trauma bycia osieroconym i przyspieszone tempo dorastania niemal zawsze generują skutki uboczne. Lęk sprzężony z impulsywnością powoduje zatem nieadekwatną reakcję na – wydawać by się mogło – błahą sytuację i popycha Lucasa do zabójstwa, za które zostaje skazany na karę śmierci. Kiedy oczekuje on w celi na egzekucję, w mieście pojawia się tytułowy Rust. A w zasadzie Harland Rust (Alec Baldwin), człowiek legenda, od którego nazwiska miejscowym jeżą się włosy na głowie. Przede wszystkim jednak: dziadek młokosa, który nie godzi się z wyrokiem wydanym na wnuczka, i postanawia uprowadzić chłopca z aresztu oraz wywieźć do Meksyku, gdzie nie sięga lokalne prawo. Podróż ta zaś nie będzie łatwa: po piętach dwójce naszych bohaterów deptać będą nie tylko stróże prawa, ale także łowcy nagród – m.in. wierzący w boże opactwo kaznodzieja Lang (Travis Fimmel).
Mimo iż Rust wydaje się działającym w dobrej wierze ostatnim sprawiedliwym, za uszami ma sporo. Wszystko to jednak wyrosło podobno na poczuciu społecznej nierówności, walce z systemem i osobistej tragedii, która doprowadziła do odcięcia się od córki, a co za tym idzie – wnuków. Podążamy zatem za nim jako za niemal jedyną postacią myślącą trzeźwo i słusznie przeciwstawiającą się nieadekwatnej do wieku i okoliczności karze. Oraz jako za człowiekiem honoru, walczącym z oprychami pazernymi na nagrodę za schwytanie uciekinierów. Jednocześnie podstarzały rewolwerowiec próbuje zadośćuczynić zaniedbaniom wyrządzonym niegdyś jego rodzinie. Pytanie tylko, czy na naprawianie błędów przeszłości nie jest aby za późno?
Mimo iż droga do wolności każe co chwilę oglądać się za siebie, dość gwałtownie zaczyna stanowić dla obu bohaterów wartość samą w sobie. Lucasowi pomaga choć na chwilę zdjąć z dziecięcych ramion ciężar dorosłości, a także poczuć ponownie "ojcowską" dłoń – opiekę, troskę, pomoc zarówno w nauce praktycznych umiejętności, jak i kształtowaniu siły charakteru. Powoli zaczyna kiełkować w nim dojrzałość, a choćby męstwo. Rust zaś może w końcu zdjąć na chwilę zbroję twardziela, upuścić trochę emocji, wyzbyć się znanego od zbyt dawna lęku przed stratą, każącego odcinać się od tego, co zbyt bliskie. Ta podróż do środka siebie dla obydwu będzie doświadczeniem zmieniającym życie.
"Rust" idealnie wpisuje się w przesiąknięte testosteronem i wypełnione hukiem rewolwerowych wystrzałów gatunkowe ramy westernu, gdzie od zmierzchu do świtu rozgrywa się walka dobra ze złem. Niestety: nie wychodzi poza nie, tym samym pozostawiając nas z dość szkolną, zaledwie poprawną historią, pozbawioną jakiegokolwiek twórczego ryzyka i własnego języka, a także złożoności pozwalającej na wielorakie interpretacje. Trudno się na niej zaczepić czy to emocjami, czy umysłem. Reżyser daje za mało przestrzeni dynamice relacji głównych bohaterów, a za dużo pobocznym postaciom, rozwadniając tym samym fabułę i gubiąc uwagę widza. Osadzone na Dzikim Zachodzie swoiste coming-of-age zbyt często przyprawia ciężkostrawnym patosem: podniosłą muzyką czy zwolnionym tempem, sztuczkami, bez których spokojnie można się obejść. Finalnie dostajemy produkt mało charakterny, z dobrymi intencjami, szczerymi uczuciami, ale swoją szablonowością zwiastujący jego szybkie zapomnienie. Nie ulega także wątpliwości, iż najmocniejszą stroną filmu jest jego warstwa wizualna, potwierdzająca, iż śmierć Halyny Hutchins jest niepowetowaną stratą.