Słuchaj, pamiętasz Jana Kowalskiego, tego gościa, co właśnie skończył siedemdziesiąt lat? Wychował trójkę dzieci, a żona, Maria, odeszła trzydzieści lat temu i od tamtej pory nie poślubił się ponownie. Nie mógł nie chciał, nie znalazł odpowiedniej osoby, po prostu tak się potoczyło. Nie ma sensu rozpisywać kolejnych wymówek, bo wiesz, i tak nie miałby czasu w to.
Syci, Piotr i Tomasz, byli prawdziwymi awanturnikami. Szkoły zmieniali co chwilę, dopóki nie trafił ich los na jednego genialnego nauczyciela fizyki w Krakowie, który odkrył u nich talent do matematyki i fizyki. Nagle wszystkie kłótnie i bójki poszły w zapomnienie.
Z kolei córka, Zuzanna, miała problem z nawiązywaniem kontaktów z rówieśnikami. Szkolny psycholog już namawiał Jana, żeby zabrał ją do psychiatry. Wtedy w ich szkole pojawił się nowy nauczyciel literatury, otworzył kółko dla początkujących pisarzy i Zuzanna od rana do nocy pisała. Najpierw jej opowiadania lądowały w szkolnym tygodniku, później w lokalnych klubach literackich.
W skrócie chłopcy dostali stypendium na Wydział Matematyki i Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, a Zuzanna poszła na wydział literatury. Jan został sam. Zauważył to dopiero, gdy wokół zapanowała cisza, głośniejsza niż wycie wilka w Bieszczadach. Zajął się wędkarstwem, ogrodnictwem i hodowlą świń na swoim działku nad Wisłą. Nieźle mu szło, bo inżynier w fabryce zarabiał mniej niż on. Dzięki temu mógł kupić dzieciom tanie, ale przyzwoite auta, dorzucić im na kieszonkowe i zapewnić porządny ubiór.
Jednak z każdym dniem mniej czasu miał na wszystko gospodarstwo, handel, a potem jeszcze te dziesięć lat, które przelatywały jak jeden dzień. Nadchodził jubileusz, siedemdziesiąte urodziny. Jan planował je uczcić w samotności. Chłopcy już dawno założyli rodziny, ale pracowali przy jakimś supertajnym projekcie dla Ministerstwa Obrony i nie mogli wyjść na weekend. Zuzanna krążyła po sympozjach pisarskich i nie chciała, żeby go narażały swoim zaproszeniem.
Sam, myślał Jan. Nie ma co świętować, jestem sam. Przejrzę gospodarstwo, a wieczorem usiądę przy butelce whisky i opowiem Marii, jak pięknie wyrosły nasze dzieci
W dniu urodzin wstał od rana, żeby nakarmić świnie specjalny wypas, trzeba było. Po drodze wyszedł przed dom, na jeszcze gwiaździstą łąkę przed domem, i zobaczył coś dziwnego pośrodku trawy. Długi, owalny przedmiot owinięty w brezent.
Co to jest? zdziwił się, kiedy nagle rozbłysły reflektory. Jasne światło oświetliło łąkę, a z rogu domu wyłoniła się grupa ludzi. To byli jego synowie z żonami i wnukami, a przy nich Zuzanna z wysokim facetem w grubych okularach. Wszyscy trzymali balony, dmuchali w trąbki i przyciskali przyciski hałaśliwych pistoletów z sprężonym powietrzem. Krzyczeli, machali rękoma i rzucali się w objęcia.
Sto lat, tato! wrzasnęli jednocześnie. Jan prawie zapomniał o tajemniczym przedmiocie; nie wiedział, co go tam wyrzucili, ale nie pozwolili mu wrócić do domu, gdzie żony już szykowały stół.
Stań, tato, stań powiedziała Zuzanna. Mogę ci zawiązać oczy?
No dobra zgodził się. Zawiązała mu mocno brezent na głowie, obróciła go kilka razy i poprowadziła w nieznane.
Co wy wymyśliliście? pytał jeszcze.
Prezent odpowiedział Piotr.
Mam nadzieję, iż tani? zaniepokoił się Jan. Nic nie potrzebuję.
Nie martw się, tato wtrącił Tomasz. Tylko mała, niedroga gratka. Taki gest wdzięczności.
Zabrali go na miejsce, Zuzanna zerwała opaskę. Z głośników wystrzeliła muzyka, dudnił bęben. Dzieci podeszły, zerwały brezent i odsłoniły… w świetle reflektorów lśniący Polski Fiat 126p w wersji retro! Jan prawie zemdlał ze zdumienia i prawie spadł na ziemię, ale ktoś podtrzymał go i postawił na krześle.
O Boże, Boże, Boże… powtarzał.
Spokojnie, tato spryskiwała go wodą Zuzanna. Przecież całe życie marzyłeś o takim aucie.
A to chyba drogo? jęknął.
Nie drożej niż pieniądze odparł syn.
Zuzanna popchnęła go do środka. Gdy otworzył drzwi, zobaczył karton.
Co to? zapytał.
Otwórz powiedziała.
W kartonie leżały dwa oczy patrzące na niego z dołu. Jan wyciągnął małe, puszyste ciałko i przytrzymał je blisko serca:
To prawdziwy kociak! Tak jak ten, co mieliśmy kiedyś z twoją mamą. Pamiętasz? Bombka. Kiedy byliście mali, kochaliście go
Oczywiście, tato odpowiedziały dzieci.
Jan nie usiadł w aucie. Poszedł na górę, do swojego pokoju, położył kociaka na fotelu i pokazał zdjęcie Marii. Łzy spłynęły po policzkach:
Widzisz, Marto? Zrobiłem to. Nic nie zapomniano Widzisz?
Dzieci nie pozwoliły mu długo siedzieć samemu. Stół w dole już był nakryty, zaczęły się toaści. Zuzanna szepnęła mu na ucho, iż jest w czterech miesiącach ciąży i przyjechała z narzeczonym, który jedzie po rodziców do Nowej Anglii, a za dwa tygodnie planują ślub w kościele w Warszawie.
Nie masz nic przeciwko, tato? zapytała.
To chyba sen, odpowiedział, całując ją w czoło.
Wieczór upłynął przy rozmowach, przekąskach, drinkach i wspomnieniach. Wszyscy mieli się świetnie. Na koniec Jan poszedł na grób Marii, usiadł przy niej i długo rozmawiał w myślach.
Życie zaczęło nabierać nowego sensu, zwłaszcza z tym autem. Trzeba było kupić ubrania z tamtych lat, wsiąść i pojechać do dużego miasta, może do Gdańska. Na łóżku spał mały, tajski kociak.
Tomku mruknął Jan, powtarzając imię. Kociak mruczał, rozciągnął się na cały swój mały wzrost. Jan położył się, pogłaskał ciepły, puszysty brzuszek i zasnął.
Rano trzeba było wstać wcześnie karmić świnie, dbać o ogród, nie zapominając o wędkarstwie. W dole jeszcze spali Zuzanna i jej narzeczony. Chłopcy z rodzinami wyjechali, zapanuła cisza. Tomek podążył za Janem, wpadł do karmnika dla świń, zaplątał się w sieci na łodzi, a potem próbował zjeść przynętę dla ryb. Jan zaśmiał się i pogłaskał małego łobuza:
Jakby młodość wróciła, rzekł, głaszcząc go po grzbiecie. Kociak zamiauczał i wpadł małymi zębami w jego rękę.
Ty bandzio! wykrzyknął Jan, rozbawiony.
Ten opowieść nie ma wielkiego sensu. To po prostu przypomnienie dla tych, którzy jeszcze mogą pojechać do rodziców: nie czekajcie na jutro, jedźcie już dziś!








