Dzisiaj w moim dzienniku chcę opowiedzieć historię, która zaczęła się jak piękna bajka, a skończyła gorzkim rozczarowaniem. Nazywam się Elżbieta Kowalska, mam 62 lata i przez chwilę uwierzyłam, iż los dał mi jeszcze jedną szansę na miłość. Niestety, zamiast szczęścia dostałam tylko ból i upokorzenie.
Moje życie nigdy nie było proste. Dawno temu rozstałam się z pierwszym mężem – pił, wydawał moje pieniądze, zabierał mi rzeczy, a ja znosiłam to, dopóki nie powiedziałam sobie: „Dość!”. Spakowałam jego rzeczy, wyrzuciłam za drzwi i zamknęłam je na zawsze. Wtedy poczułam ulgę, jakby spadł mi z ramion ogromny ciężar. Później w moim życiu pojawiali się mężczyźni, ale trzymałam ich na dystans, bo bałam się znowu się poparzyć. Mój syn, Krystian, był moją podporą, ale cztery lata temu wyjechał do Kanady do pracy i tam został. Cieszyłam się jego sukcesem, ale sama nie odważyłam się na tak ryzykowny krok – w moim wieku zaczynać wszystko od nowa za granicą?
Samotność stała się moją codziennością. „Elu, znajdź sobie kogoś, choćby dla towarzystwa!” – namawiała mnie przyjaciółka Jolanta. „Gdzie ja takiego znajdę? Mężczyźni w moim wieku są albo chorzy, albo zrzędliwi. Nie potrzebują partnerki, tylko opiekunki!” – odpowiadałam z przekąsem. Jola zaśmiała się: „Spróbuj z młodszym! Wyglądasz świetnie!”. Zbyłam ją żartem, ale jej słowa utkwiły mi w głowie. Może rzeczywiście warto spróbować? A nuż los da mi jeszcze jedną szansę?
I wydawało się, iż los mnie wysłuchał. Codziennie rano w parku w Kwidzynie widziałam mężczyznę. Wysoki, z siwizną we włosach, spacerował z psem. Zaczęliśmy się witać, potem zamienialiśmy kilka zdań. Nazywał się Marek, miał 45 lat, był po rozwodzie, a jego córka mieszkała osobno. Pewnego dnia podarował mi bukiet róż, a potem zaprosił na spacer. Czegoś takiego nie czułam od lat – serce waliło, policzki płonęły. Sąsiedzi szeptali, przyjaciółki zazdrościły, a ja, jak młoda dziewczyna, uwierzyłam, iż życie dopiero się dla mnie zaczyna.
Gdy Marek wprowadził się do mnie, byłam w siódmym niebie. Gotowałam mu śniadania, prałam jego koszule, z euforią sprzątałam dom. Lubiłam się nim opiekować, czuć się potrzebna. Aż pewnego dnia powiedział: „Elu, wyprowadź psa. Przyda ci się trochę ruchu”. Zdziwiłam się: „Pójdziemy razem?”. Zmarszczył brwi: „Lepiej, żeby nas razem nie widzieli”. Te słowa ciąły jak bat. Wstydzi się mnie? A może jestem dla niego tylko pomocą domową? Dusza mi się ścisnęła, ale postanowiłam nie milczeć.
Wieczorem zebrałam się na odwagę: „Marku, domowe obowiązki powinniśmy dzielić. Możesz sam prać swoje rzeczy”. Uśmiechnął się zimno i spojrzał na mnie z wyższością: „Chciałaś młodego mężczyznę, Elu. Więc się postaraj. Bo inaczej po co mi jesteś?”. Zamarłam. Trzy sekundy ciszy – i wyrzuciłam z siebie: „Masz pół godziny, żeby się spakować i wyjść”. Zbladł: „Żartujesz? Nie mogę! Moja córka wprowadziła się z chłopakiem do mojego mieszkania!”. „To się przeprowadźcie razem!” – rzuciłam, zatrzaskując drzwi.
Gdy odszedł, spodziewałam się łez, ale ich nie było. Tylko lekki smutek i pustka. Otworzyłam swoje serce, a on potraktował mnie jak darmową pomoc domową. Dlaczego w moim wieku tak trudno o prawdziwą miłość? Dlaczego mężczyźni widzą we mnie wygodę, a nie kobietę z duszą? Dumna jestem, iż potrafiłam go wyrzucić, ale ból został. Marzyłam o partnerze, który mnie doceni, a dostałam lekcję – nie każdy uśmiech jest szczery. Jolanta mówi: „Elu, jeszcze znajdziesz swojego człowieka”. Ale boję się znowu zaufać.
Nie żałuję swojej decyzji. Lepiej być sama, niż dać się upokarzać. W głębi serca wciąż jednak wierzę, iż gdzieś jest mężczyzna, który zobaczy we mnie nie wiek, ale serce. Jak znów nauczyć się ufać po takiej zdradzie? Czy ktoś przeżył coś podobnego? Skąd wziąć siłę, by znów uwierzyć w miłość? Moja historia to krzyk kobiety, która chce kochać, ale boi się, iż czas uciekł. Czy naprawdę nie zasługuję na szczęście w moim wieku?