W rozmowie z Kubą Armatą, która ukazała się we wrześniowym "Kinie", Władysław Pasikowski mówi, iż w jego najnowszym filmie jest pół na pół: pół prawdy i pół fikcji. Fikcja okazuje się ważniejsza – zdaniem reżysera – zaś prawda ciekawsza, ale ta druga pozbawiona zmyślenia odrzuciłaby znaczną część widzów. "A robię filmy dla nich, nie jak moi koledzy i koleżanki dla samych siebie" – zaznacza Pasikowski. Przywołuję tę rozmowę i ten cytat nie bez przyczyny: zdaje mi się, iż właśnie w takich momentach enigmatyczny (oraz nielubiący dziennikarzy) twórca "Psów" pozwala nam trochę lepiej zrozumieć swoje podejście do kina. A także premierowy "Zamach na papieża", który już podzielił krytyków i niedługo prawdopodobnie podzieli widownię.
Jest rok 1981, starzejący się Konstanty "Bruno" Brusicki – były as wywiadu i snajper – zostaje zmuszony przez dawnych przełożonych do tajnej misji: ma zastrzelić człowieka, który zastrzeli papieża. Nie bardzo mu się to podoba. Nie dlatego, iż jest jakkolwiek pobożny (bo nie jest) – po prostu właśnie usłyszał diagnozę (zaawansowany nowotwór) i woli spędzić ostatnie miesiące życia z dala od zgiełku, w małej mieścinie, łowić ryby i zasypiać obok pięknej kobiety. Ale życie jest życiem. A po dniu przychodzi noc – odwracając promujący film klasyk Budki Suflera. Nie ma rady, Bruno raz jeszcze będzie musiał wyjść na twardziela.
Od lat znamy te klocki. Protagonista filmu o twarzy Bogusława Lindy to postać z wciąż-tego-samego westernu Pasikowskiego: jest niby "zbrukany" światem, ale i w ostatecznym rozrachunku gotowy stawić mu czoła. W imię zasad. Fakt faktem, iż przez dekady te "zasady" w kinie reżysera "Psów" ewoluowały albo uległy zaciemnieniu. Najpierw chodziło o to, by nie sypiać z dziewczyną kumpla; potem, by zrobić coś dobrego, gdy nie podobają nam się newsy w telewizji; jeszcze potem, by bronić towarzyszy walki, i tak dalej. Teraz chodzi o coś innego: by nie dać się nikomu stłamsić. By działać na własnych warunkach. Banał? Oczywiście! Ale poczekajcie.
Jednym z najczęstszych błędów przy pisaniu o filmografii Władysława Pasikowskiego pozostaje przykładanie jej do matryc, do których ona nijak pasuje, do których nie może pasować. To nie jest i nigdy nie było kino zaangażowane społecznie (oddziaływanie "Psów" na widownię z początków lat 90. pozostaje osobnym tematem), nigdy też nie stało się kinem realistycznym (wbrew zapewnieniom samego filmowca). To kino gatunkowe naśladujące amerykańskie wzorce sprzed lat: mieszkanka sensacji, guy movies, thrillera i westernu właśnie. Na dobre i na złe.
"Zamach na papieża" okazuje się kwintesencją stylu reżysera. Po niezbyt artystycznie udanych trzecich "Psach" i kompletnie nieudanym "Kurierze" Pasikowski po raz kolejny udowadnia, iż jest dobrym rzemieślnikiem, przypomina, na czym tak naprawdę się zna. Jest wyrazisty główny bohater, są dobrze napisane dialogi, jest wartka, wciągająca akcja i klimat nie do podrobienia. No i jest aktorstwo. Linda gra tu swoją najlepszą rolę od lat, czuje się w niej jak w domu. Ireneusz Czop i Dobromir Dymecki tworzą udany duet. Na drugim i trzecim planie błyszczą Karolina Gruszka, Adam Woronowicz, Zbigniew Zamachowski, Paulina Gałązka, Matylda Giegżno. Czego chcieć więcej?
Pewnie, iż teraz trochę przesadzam: "Zamach na papieża" nie jest filmem ani perfekcyjnym, ani spełnionym. To tylko i aż udana zabawa w kino duetu Pasikowski-Linda (dziewiąta, ponoć więcej nie będzie). Paradoksalnie najsłabiej wypada sam tytułowy zamach, owa "prawda", o której wspomniałem na początku. Twórca "Krolla" nie jest ani dokumentalistą, ani naturalistą, historia służy mu jedynie jako tło dla fabuły, tak zresztą było od zawsze. Znacznie lepiej natomiast czuje się jako nakręcacz opowieści, filmowy demiurg zderzający swojego bohatera z przeciwnościami. Jasne, iż jego Bruno jest momentami większy-niż-życie, iż zachodzi sprzeczność między mamrotaniem o sumieniu i zabijaniem bez mrugnięcia okiem, iż jeżeli ma być smutek, to musi być trąbka w tle. Jasne. Ale kupujemy tę konwencje albo jej nie kupujemy. Bawimy się podczas seansu przednio albo się nie bawimy.
Chociaż czy "Zamach..." jest tylko kinem gatunkowym? Jest nim przede wszystkim, to fakt. A jednak nie da się pominąć pewnego pokładu melancholii, którą wyczuwamy w tym filmie. Chciałem napisać "nostalgii" i przywołać mnóstwo autocytatów (na czele ze sceną przed komisją wędkarzy, która nawiązuje do słynnej sceny z "Psów"), ale to jeszcze nie to. W moim odczuciu chodzi bardziej o trudno uchwytną melancholię, o poczucie końca, osamotnienia, jakiegoś niedopasowania.
Ostatecznie nowy film duetu Pasikowski-Linda to przecież ubrana w gatunkowe szaty elegia. Na cześć kina, które zawojowali razem w latach 90., na cześć określonego rodzaju bohatera filmowego, który jest sam przeciwko wszystkim. A także na cześć świata, w którym wszystko było prostsze. A może wcale nie było? Może ze światem nie trzeba się żegnać, tylko się do niego dopasować?
By odbiorcy mocniej skupili się na tym pytaniu, trzeba by do projektu zatrudnić innego twórcę. Tylko iż wtedy ono mogłoby się pojawić bez atrakcyjnej otoczki. Lub nie pojawiłoby się wcale.
Jest rok 1981, starzejący się Konstanty "Bruno" Brusicki – były as wywiadu i snajper – zostaje zmuszony przez dawnych przełożonych do tajnej misji: ma zastrzelić człowieka, który zastrzeli papieża. Nie bardzo mu się to podoba. Nie dlatego, iż jest jakkolwiek pobożny (bo nie jest) – po prostu właśnie usłyszał diagnozę (zaawansowany nowotwór) i woli spędzić ostatnie miesiące życia z dala od zgiełku, w małej mieścinie, łowić ryby i zasypiać obok pięknej kobiety. Ale życie jest życiem. A po dniu przychodzi noc – odwracając promujący film klasyk Budki Suflera. Nie ma rady, Bruno raz jeszcze będzie musiał wyjść na twardziela.
Od lat znamy te klocki. Protagonista filmu o twarzy Bogusława Lindy to postać z wciąż-tego-samego westernu Pasikowskiego: jest niby "zbrukany" światem, ale i w ostatecznym rozrachunku gotowy stawić mu czoła. W imię zasad. Fakt faktem, iż przez dekady te "zasady" w kinie reżysera "Psów" ewoluowały albo uległy zaciemnieniu. Najpierw chodziło o to, by nie sypiać z dziewczyną kumpla; potem, by zrobić coś dobrego, gdy nie podobają nam się newsy w telewizji; jeszcze potem, by bronić towarzyszy walki, i tak dalej. Teraz chodzi o coś innego: by nie dać się nikomu stłamsić. By działać na własnych warunkach. Banał? Oczywiście! Ale poczekajcie.
Jednym z najczęstszych błędów przy pisaniu o filmografii Władysława Pasikowskiego pozostaje przykładanie jej do matryc, do których ona nijak pasuje, do których nie może pasować. To nie jest i nigdy nie było kino zaangażowane społecznie (oddziaływanie "Psów" na widownię z początków lat 90. pozostaje osobnym tematem), nigdy też nie stało się kinem realistycznym (wbrew zapewnieniom samego filmowca). To kino gatunkowe naśladujące amerykańskie wzorce sprzed lat: mieszkanka sensacji, guy movies, thrillera i westernu właśnie. Na dobre i na złe.
"Zamach na papieża" okazuje się kwintesencją stylu reżysera. Po niezbyt artystycznie udanych trzecich "Psach" i kompletnie nieudanym "Kurierze" Pasikowski po raz kolejny udowadnia, iż jest dobrym rzemieślnikiem, przypomina, na czym tak naprawdę się zna. Jest wyrazisty główny bohater, są dobrze napisane dialogi, jest wartka, wciągająca akcja i klimat nie do podrobienia. No i jest aktorstwo. Linda gra tu swoją najlepszą rolę od lat, czuje się w niej jak w domu. Ireneusz Czop i Dobromir Dymecki tworzą udany duet. Na drugim i trzecim planie błyszczą Karolina Gruszka, Adam Woronowicz, Zbigniew Zamachowski, Paulina Gałązka, Matylda Giegżno. Czego chcieć więcej?
Pewnie, iż teraz trochę przesadzam: "Zamach na papieża" nie jest filmem ani perfekcyjnym, ani spełnionym. To tylko i aż udana zabawa w kino duetu Pasikowski-Linda (dziewiąta, ponoć więcej nie będzie). Paradoksalnie najsłabiej wypada sam tytułowy zamach, owa "prawda", o której wspomniałem na początku. Twórca "Krolla" nie jest ani dokumentalistą, ani naturalistą, historia służy mu jedynie jako tło dla fabuły, tak zresztą było od zawsze. Znacznie lepiej natomiast czuje się jako nakręcacz opowieści, filmowy demiurg zderzający swojego bohatera z przeciwnościami. Jasne, iż jego Bruno jest momentami większy-niż-życie, iż zachodzi sprzeczność między mamrotaniem o sumieniu i zabijaniem bez mrugnięcia okiem, iż jeżeli ma być smutek, to musi być trąbka w tle. Jasne. Ale kupujemy tę konwencje albo jej nie kupujemy. Bawimy się podczas seansu przednio albo się nie bawimy.
Chociaż czy "Zamach..." jest tylko kinem gatunkowym? Jest nim przede wszystkim, to fakt. A jednak nie da się pominąć pewnego pokładu melancholii, którą wyczuwamy w tym filmie. Chciałem napisać "nostalgii" i przywołać mnóstwo autocytatów (na czele ze sceną przed komisją wędkarzy, która nawiązuje do słynnej sceny z "Psów"), ale to jeszcze nie to. W moim odczuciu chodzi bardziej o trudno uchwytną melancholię, o poczucie końca, osamotnienia, jakiegoś niedopasowania.
Ostatecznie nowy film duetu Pasikowski-Linda to przecież ubrana w gatunkowe szaty elegia. Na cześć kina, które zawojowali razem w latach 90., na cześć określonego rodzaju bohatera filmowego, który jest sam przeciwko wszystkim. A także na cześć świata, w którym wszystko było prostsze. A może wcale nie było? Może ze światem nie trzeba się żegnać, tylko się do niego dopasować?
By odbiorcy mocniej skupili się na tym pytaniu, trzeba by do projektu zatrudnić innego twórcę. Tylko iż wtedy ono mogłoby się pojawić bez atrakcyjnej otoczki. Lub nie pojawiłoby się wcale.