Zamorder

filmweb.pl 2 miesięcy temu
"The Order" znaczy po angielsku "zakon" i łatwo zrozumieć, dlaczego taką nazwę wybrała sobie grupa białych suprematystów, o jakiej opowiada nowy film Justina Kurzela. "The Order" może znaczyć również "porządek" lub "rozkaz" – i oba słowa równie ładnie rymują się z ideologią lubiących swastykę ekstremistów. Podobne wieloznaczności powracają jednak w filmie Kurzela raz za razem i rzadko kiedy jest między nimi taka zgoda. W ustach rasistów termin "spook" służy tu za wyzwisko na tle rasowym, ale równie dobrze mógłby opisać ścigających ich rządowych agentów. Kiedy funkcjonariusz FBI mówi przywódcy aryjskiego zgromadzenia, iż ten należy do sekty, w odpowiedzi słyszy: "Pan również. Ta sekta to rząd federalny Stanów Zjednoczonych". Akcja opartego na prawdziwych wydarzeniach "The Order" rozgrywa się w latach 80., ale Kurzel chwyta tu pierwsze przejawy zweaponizowanego relatywizmu, jaki paraliżuje dziś wszelkie dyskusje światopoglądowe.

"The Order" pokazuje zresztą, iż choćby w szeregach ekstremistów nie ma zgody. Ubrany w garnitur Richard Butler (Victor Slezak), szef kongregacji ze swastyką na sztandarze, proponuje swojej trzódce drogę "kulturalnego" nazizmu: powolne przenikanie w szeregi instytucji i przejmowanie władzy drogą oficjalną. "Za 10 lat będziemy mieli własnych kongresmenów", mówi. Jego zbuntowany podopieczny, Bob Mathews (Nicholas Hoult), nie ma jednak cierpliwości, chce działać. Żeby sfinansować zbrojną rewolucję, organizuje szereg napadów na banki, które zwracają na niego uwagę FBI. I tak zawiązuje się intryga filmu.

"The Order" zaczyna się w zasadzie jak western. Samotny nieznajomy przyjeżdża do miasteczka, zdmuchuje kurz na pustym biurku i pyta lokalnego szeryfa: "Kto tu w okolicy łamie prawo?". Żmudne śledztwo w tej sprawie przeplatane jest zaś kolejnymi scenami rabunków – jeden z nich to wypisz, wymaluj współczesny odpowiednik napadu na dyliżans. Pulsująca wiązanka heistów i obław z "The Order" odsyła też oczywiście do "Gorączki" Michaela Manna czy "Aż do piekła" Davida Mackenziego. Ponurą zawiesinę amerykańskiej beznadziei, w jakiej taplają się bohaterowie, znamy natomiast z twórczości Taylora Sheridana ("Sicario", "Wind River") albo Jeremy'ego Saulniera ("Hold the Dark"). Jest wreszcie nieśmiertelny topos policyjnego dramatu, czyli duet zmęczonego wygi i ambitnego świeżaka. Za pierwszego robi agent FBI Terry Husk (Jude Law), za drugiego – lokalny policjant Jamie Bowen (Tye Sheridan). Bez zaskoczeń: weteran gwałtownie wciągnie żółtodzioba na mroczną ścieżkę nietzscheańskiej "walki z potworami".

"The Order" jest bowiem klasycznym filmem o zmęczonych facetach patrzących w otchłań, która w odpowiedzi też puszcza im oczko. "Husk" może oznaczać po angielsku łupinę, skorupę – i to nazwisko całkiem na miejscu. Law jest tu odpowiednio nalany, wymięty i wąsaty, bo jego bohater dźwiga krzyż zawodowego doświadczenia: za dużo przeżył i widział. W policyjnym duecie chętnie odgrywa rolę tego złego, a kiedy ubrudzi się cudzą krwią, myje ręce zebranym z ziemi żwirem. Choć manifestuje prorodzinność, trzyma bliskich na dystans, a przytula się jedynie do… podejrzanego, stosując wybitnie nieszablonową technikę przesłuchiwania. Pod koszulą skrywa zaś pooperacyjną ranę, jakby prewencyjnie wycięto mu serce.

Błękitne oczy Jude'a Lawa mogą więc zabłysnąć tu współczuciem tylko na moment – i to niechętnie – kiedy przyjdzie wybrać mu między niewinnym życiem a pościgiem za złoczyńcą. A to przecież tylko kolejny dopust boży. Grany przez Marca Marona radiowiec Alan Berg niby wygłasza w "The Order" płomienną przemowę o tym, iż ludzie w głębi duszy są dobrzy. Ale Kurzel perfidnie montuje ją równolegle z przygotowaniami zbirów, którzy szykują na niego zamach. Hasztag: "jest źle".

W sumie bez zaskoczenia: temat zła zalicza przecież w filmach Kurzela swój "wieczny powrót". "Snowtown" i "Nitram" – podobnie jak "The Order" – w oparciu o prawdziwe wydarzenia pokazywały, jak zło kwitnie sobie na glebie społeczno-ekonomicznej beznadziei, jak opresja skłania do kreowania figur "winnych", na których można potem wyładować frustrację. Zło pozostaje też dla Kurzela pretekstem dla swoistego estetycznego zamordyzmu. Jego "Makbet" najsilniejszy był przecież właśnie wizualiami, prowokującymi w równej mierze grozę i zachwyt (pamiętna scena z płonącym lasem birnamskim poniekąd powraca w finale "The Order").

Nowy film Kurzela poprowadzony jest równie silną reżyserską ręką. Mamy tu minimum środków dla maksimum efektu: kamera po prostu "robi robotę" i wiernie podąża za akcją, szukając najbardziej efektywnych – a niekoniecznie efektownych – kątów i punktów widzenia. Tonacja kolorystyczna jest odpowiednio "zgniła" i niemal monochromatyczna, a kiedy w kadrze niespodziewanie błyśnie wykrzyknik czerwonego koloru, możemy być pewni, iż to Ważne. Na ścieżce dźwiękowej pulsują zaś metodycznie prawie-że-infradźwięki, których brak zauważamy dopiero, kiedy znikają, a my nagle czujemy, jak bardzo wstrzymywaliśmy do tego momentu oddech. Stąd ten "zamordyzm", o którym piszę: "The Order" to film, który gwałtownie łapie za mordę i nie puszcza do końca.

Taki styl ma oczywiście znamiona monomanii i wiąże się wprost ze wspomnianą hipermęskością Kurzelowego kina. Za zmarnowaną szansę filmu trzeba uznać wątek agentki Joanne Carney (Jurnee Smollett). Jako wysoko postawiona (wyżej niż biały protagonista!) czarna funkcjonariuszka FBI (w latach 80.!) na tropie białych suprematystów aż kipi od dramatyczno-tematycznego potencjału (potencjału na bycie wręcz główną bohaterką). Kurzel i scenarzysta Zach Baylin tymczasem mają dla niej jedynie rolę tzw. tokena, kwiatka do kożucha, który "jest, i wystarczy" – co najwyżej we właściwym momencie otrze znaczącą łezkę. To też symptom być-może-nawet-większego problemu produkcji, która chętnie oddelegowuje kobiety na drugi plan, gdzie mają stać i milczeć jako smutne świadkinie/ofiary patriarchatu. Inna sprawa, iż ta ich poboczność odzwierciedla rolę, jaką grają w środowiskach portretowanych w "The Order", a Kurzel tę poboczność co najmniej zauważa. To, iż tam są, iż patrzą, już coś mówi. Tym silniej wybrzmiewa zresztą tych kilka momentów, gdy same mogą wreszcie przemówić: żona dumna, iż wygrała casting na żonę, matka przepraszająca, iż nie urodziła mężowi syna, partnerka Jamiego, która mówi Huskowi – naszemu, bądź co bądź, bohaterowi – iż wolałaby go nie mieć pod swoim dachem.

Bo ten totalnie męski film wcale nie jest filmem triumfalnie męskim. Zwróćcie uwagę, jak Hoult w roli Mathewsa – świadomie lub nie – wygrywa swoje podobieństwo do innego hollywoodzkiego gwiazdora i kreuje się na prowincjonalną wersję Toma Cruise'a. Cruise w "Magnolii" porywał tłum inceli do agresywnego "wyrywania", Hoult w "The Order" porywa tłum nazioli do agresywnego hajlowania. Tu też następuje najlepsze cięcie w całym filmie: przejście od ekstremistów groźnie skandujących "white power" do dziecka chaotycznie walącego w klawisze fortepianu. Jasne, Kurzel sprawozdaje w swoim filmie grozę (jakoś tak się składa, iż głównie męskiego) ekstremizmu. Ale wydobywa też jego absurd, klasycznie śmieszny-gdyby-nie-był-straszny. Czerwona książeczka, z której członkowie "zakonu" uczą się terrorystycznych taktyk, ma formę czytanki dla dzieci. "Zakonnicy" zawzięcie wysadzają kolejne kina porno, ale ich przywódca choćby nie ukrywa, iż ma dwie żony. A kiedy nazi-kaznodzieja grzmi z ambony, iż "prawdziwi izraelici to caucasians" (po angielsku brzmi to choćby śmieszniej niż "biali"), doprawdy trudno nie parsknąć w reakcji na taki majstersztyk bełkotu.

Koniec końców "The Order" stawia zresztą pod znakiem zapytania całą konwencję opowieści o policjantach i złodziejach. W jednej ze scen Husk i Bowers trafiają do podstarzałych rodziców jednego z ekstremistów, którzy mieszkają w urządzonym na (ups) biało domiszczu. Ojciec przestępcy pyta agenta – w cywilu kiepskiego ojca – czy ma dzieci. Po czym przestrzega go, iż stopień kontroli rodzicielskiej nad losami potomstwa jest ograniczony. Możesz kochać, uczyć i wychowywać, ale czasem niedaleko jabłoni spadają robaczywe jabłka – sugeruje staruszek, trochę chyba w samoobronie. Ale kiedy w innej scenie radykał Mathews daje swojemu kilkuletniemu synowi broń i uczy go strzelać do celu, trudno powstrzymać ciarki zgrozy. Może więc ma znaczenie, czego uczymy dzieci, i jakich wybieramy sobie idoli. choćby Husk – powtórzę: nasz, bądź co bądź, bohater – przez cały film chodzi po lesie ze strzelbą i próbuje polować na jelenia. Czyżby po prostu potrzebował sobie do kogoś postrzelać? jeżeli tak, mamy farta, iż na co dzień poluje na przestępców.
Idź do oryginalnego materiału