Zamach na papieża – recenzja filmu. Ostatnie tango

popkulturowcy.pl 4 dni temu

Ogłaszając nadchodząca emeryturę i ostatni występ, pozostaje decyzja: odejść w wielkim czy w dobrym stylu. Jak wygląda to w przypadku dwóch legend polskiej kinematografii? Obawiam się, iż nie był to ani wielki, ani dobry finał wspólnych filmowych przygód…

W swoim ostatnim dziele Władysław Pasikowski zabiera nas do lat 80. ubiegłego wieku, chcąc – jak przynajmniej głosiły zapowiedzi – opowiedzieć o kulisach tytułowego wydarzenia. Zamach na papieża traktuje więc o tym, jak doszło do postrzelenia Jana Pawła II w Rzymie w 1981 roku i, biorąc na tapet niepotwierdzone teorie wokół tego wydarzenia, wyjaśnia, iż zamach nie był dziełem jednego ekstremisty, a misternie zaplanowaną operacją tajnych służb komunistycznych. Ach, jak my lubimy takie konspiracyjne historie – zwłaszcza jak tkwią w nich ziarna prawdy. Mamy więc legendarnego reżysera, historię z potencjałem, a na pierwszym planie kultowego aktora w idealnej dla siebie roli. Co mogło pójść nie tak?

Nie wiem, czy to kwestia konkretnych oczekiwań po zobaczeniu zapowiedzi, czy po prostu chęci zobaczenia dobrego kina szpiegowskiego, jednak niezależnie od przyczyny nie mogę powiedzieć, iż Pasikowski dowiózł dobre kino swoim nowym filmem. Zamach na papieża jest filmem nudnym, rozciągniętym, niezwykle chaotycznym. Oglądając film z rozbudowaną fabułą zastanawiamy się w którym kierunku podąży historia. Tym razem myślimy bardziej, co jeszcze niepotrzebnego zostanie nam tu wrzucone. Władysław Pasikowski przyzwyczaił nas do tego, iż często stosuje skróty myślowe i nie lubi prowadzić widza za rączkę pokazując mu jak ośmiolatkowi co kiedy i dlaczego się dzieje. Tym razem jednak w Tym swoim odbiegł zbyt daleko od jakiegokolwiek sensu. Zamach na papieża od samego początku daje wrażenie jakbyśmy już nie nadążali za fabułą, jakby zaraz miał nastąpić klasyczny przeskok w czasie wyjaśniający, o co chodzi. Niestety w tym wypadku fabuła obiera tak niewygodne skróty, iż ciężko choćby się w nią solidnie wgryźć.

Głównym bohaterem historii jest Konstanty Bruno Brusicki. Żywa legenda, w tej chwili umierający na raka emeryt. Jednocześnie jeden z kilku najlepszych strzelców wyborowych na świecie. Bruno, mimo chęci spokojnego końca, zostaje zwerbowany przez „czerwonych” do operacji „Popiół”. Jego zadaniem jest zlikwidowanie podstawionego zamachowca. Bohater nie jest jednak zwykłym popychadłem, które łatwo można ustawić jak pionka w dowolne miejsce. Linda po raz kolejny występuje tutaj jako klasyczny stary twardziel, niczym polski Clint Eastwood z Gran Torino. Hardy, brutalny, przebiegły gość ze sztywnymi zasadami. Aktor występuje więc w typowej dla siebie kreacji, wracając do swoich ugruntowanych korzeni – bo czy Bruno swoimi tekstami i zachowaniami nie przypomina nam kochanego Franza Maurera? Bogusław Linda jest jednym z niewielu elementów, na których twardo podtrzymuje się ta produkcja. Jest autentyczny, mimo prześcigajacych się schematów.

fot: kadr z filmu

Zapowiedzi filmu zwiastowały nam solidne kino szpiegowskie. jeżeli jednak liczycie na wciągającą fabułę, dużą dozę napięcia, może troszkę akcji, cóż – zawiedziecie się tak samo jak ja. Zamach na papieża ciężko nazwać kinem szpiegowskim; trudno go w zasadzie zakwalifikować, ponieważ przez pół filmu próbowałem rozszyfrować, o czym on w zasadzie jest. Na pewno nie o – jak próbował nas przekonać marketing – kulisach słynnego zamachu. Wątek dotyczący samego pomysłu na zamach, a dalej misternego przygotowania, to jakieś 30% filmu. A sama kwintesencja, czyli operacja „Popiół”, to następne 3%. Cała reszta to w większości mało znaczące zapychacze czasu, kilka wnoszące do całości. Znajdziemy tu co prawda także wątki poboczne, pogłębiające nam charakterystykę głównego bohatera; jednak gubią się one w chaotycznym prowadzeniu motywu przewodniego.

Zamiast napięcia, którego po takim kinie można by się spodziewać, mamy bardzo spokojny, wręcz melancholijny klimat. Przeważającą ciszę przerywa tu jazzowa ścieżka dźwiękowa, przypominająca tę z najsłynniejszego filmu Pasikowskiego i Lindy. Oprawa muzyczna jest co prawda bardzo przyjemna dla ucha, jednak tym razem nie zawsze pasuje do tego, co dzieje się na ekranie. Zamiast przykuć uwagę, uspokaja.

fot: Kino Świat

Nie mogę uciec od przeświadczenia, iż produkcja miała być kolejnym „Hollywoodem po polsku”. Jest tutaj sporo klocków, które, po odpowiednim ułożeniu, dałyby właśnie taki efekt. Prosty w założeniach film szpiegowski, czerpiący garściami z utartych schematów, a mimo to zapewniający frajdę z seansu. W założeniach film byłby bardzo sztampowy i mam wrażenie, iż reżyser na każdym kroku chciał od tej sztampy uciec. Starania dały jednak efekt odwrotny do zamierzonego. I w zasadzie po co? Linda był tu po prostu Lindą, takim, jakiego znamy oraz uwielbiamy, i w jego wypadku powielenie schematu wypadło pozytywnie.

Obawiam się, iż niestety Zamach na papieża nie jest dobrym końcem wspólnej kinematograficznej kariery. Film jest po trochu o wszystkim, ale zdecydowanie nie o tytułowym wydarzeniu. Spokojny, wręcz monotonny klimat z nutą nostalgii, przez znaczną część seansu zwyczajnie męczy. Produkcja nie jest tym, czym mogła być i nie zawiera tych elementów, które zawierać powinna. Szkoda, bo sam początek zapowiada coś ciekawego. Wszystko jednak gwałtownie się rozmyło. Zamiast Zamachu, lepiej wrócić do poprzednich produkcji reżysera i to je najmocniej zachować w pamięci.

fot: kadr z filmu/DCF

Źródło grafiki głównej: mat. prasowe

Idź do oryginalnego materiału