W 1969, za sprawą lądowania na Księżycu, człowiek uczynił pierwszy poważny krok na drodze do realizacji odwiecznego marzenia – eksploracji kosmosu. Zanim jednak to nastąpiło, musiały minąć dekady, w których twórcy science fiction dawali popis tego, jak według nich miałoby wyglądać urzeczywistnienie tego snu. I niejednokrotnie w swych wyobrażeniach przyjmowali dużą dozę asekuracji. W filmie Zakazana planeta, filmie nakręconym w 1956, czyli trzynaście lat przed podróżą Apollo 11, narrator na wstępie tłumaczy widowni, iż srebrny glob został przez człowieka zdobyty dopiero pod koniec XXI wieku. Ale tak po prawdzie, nie ma znaczenia to, iż twórcy SF w swych antycypowaniach często chybiali. Istotniejsze jest raczej, iż prowokowali nimi naukę do intensywniejszego działania.
Ale co z tym Szekspirem? Traktujący o międzyplanetarnej podróży scenariusz filmu Freda M. Wilcoxa jest oparty na motywach szekspirowskiej Burzy. Trwa wciąż szekspirowski rok, z okazji 400-lecia śmierci wybitnego pisarza, więc jest to dobra okazja, by przypomnieć o nieoczywistej adaptacji jego twórczości. Scenarzysta w osobie Cyrila Hume’a umieścił akcję filmu w XXIII wieku. Bezludna wyspa została zastąpiona planetą Altair IV, na którą przybywają Ziemscy wysłannicy, prowadzeni przez Komandora J.J. Adamsa (co ciekawe, w pierwotnej wersji scenariusza akcja rozgrywała się na Merkurym w 1976 roku). Ich misją jest zbadanie losu ekspedycji naukowej, wysłanej dwadzieścia lat temu w celu założenia kolonii. Na miejscu poznają doktora Morbiusa (odpowiednika szekspirowskiego Prospero), który wraz ze swą córką, Altairą (odpowiedniczką szekspirowskiej Mirandy) oraz inteligentnym robotem o imieniu Robby (odpowiednikiem szekspirowskiego Kalibana) okazują się być jedynymi mieszkańcami planety – jedynymi, którym udało się wyjść cało z tajemniczej katastrofy… To pokrywa się zresztą z pierwotnym pomysłem na tytuł, który brzmiał Fatalna planeta.
Zanim jednak rozwiążę fabularną zagadkę, postaram się udowodnić, iż Zakazana planeta jest filmem wyjątkowym i przełomowym, choćby w oderwaniu od określającego ją scenariusza. I bynajmniej nie będzie to zadanie trudne. Zacznijmy od tego, iż w filmie, w głównej roli – komandora J. J. Adamsa – zobaczyć możemy młodego Lesliego Nielsena, aktora, którego pokochaliśmy za sprawą komediowych występów w Nagiej broni. W filmie SF z 1956 roku widzimy, jak radził sobie z rolą dramatyczną, która była jednocześnie jego kinowym debiutem – wcześniej występował tylko w serialach telewizyjnych. Idźmy dalej. W ścieżce dźwiękowej do filmu po raz pierwszy wykorzystano nowatorską jak na tamte czasy muzykę elektroniczną. A należy podkreślić, iż ten charakterystyczny rodzaj brzmienia w późniejszych latach stał się częstym elementem filmów SF.
Idźmy jednak jeszcze dalej. Zakazana planeta to pierwszy film, którego akcja w całości rozgrywa się poza Ziemią. Dla wielu twórców stała się zatem niezwykle cenną inspiracją – twórca serii Star Trek, Gene Roddenberry, przyznał, iż słynnego serialu nie byłoby bez Zakazanej planety. By ta niezwykle plastyczna wizja była możliwa do zrealizowania, musiano zgromadzić zatem o wiele większy budżet, niż zwykle miało to miejsce. I tak też film Freda M. Wilcoxa, gromadząc około dwóch milionów dolarów budżetu, stał się pierwszym wysokobudżetowym filmem studia MGM. Jak łatwo się domyślić, jego sukces dał zielone światło powstawaniu w przyszłości kolejnych wielkich widowisk SF. Czy zatem twórcy zdawali sobie sprawę z przełomu, jakiego dokonują? W jednym z wywiadów aktorka Anne Francis przyznała, iż przyczyną tego, iż film zadowolił zarówno krytyków, jak i widzów, jest to, iż od samego początku mówiono aktorom, by traktowali to przedsięwzięcie poważnie.
Znakiem rozpoznawczym filmu jest jednak Robot Robby. Zaprojektowany przez Roberta Kinoshito, wybitnego projektanta, stanowił jedną z pierwszych kinowych prezentacji sztucznej inteligencji. MGM nie chciało się go pozbywać, dlatego zatrzymało robota i wykorzystało w innych, późniejszych filmach i produkcjach – na przykład możemy go zobaczyć także w Niewidzialnym chłopcu z 1957. W filmie Zakazana planeta Robby jest symbolem wyższego rozwoju cywilizacyjnego, poniekąd jego dumą. Co osobliwe, za sprawą tej sympatycznej postaci film w żaden sposób nie sugeruje, iż przyszłe oblicze robotyki może skrywać zagrożenie dla ludzkości (choć Isaac Asimov sformułował już wtedy swoje prawa, przeszyte obawą przed wymknięciem się robotów spod kontroli człowieka). Zakazana planeta odzwierciedla bowiem inny rodzaj lęku.
I tu przechodzimy do meritum. Przestrzegam jednak tych, którzy filmu nie widzieli – dalsza część tekstu zdradza najważniejsze elementy fabuły. Zgodnie z opowieścią Morbiusa, na planecie Altair VI dominowała niegdyś rasa Krelów, która stworzyła doskonalszą formę cywilizacji. To oni pozostawili po sobie skomplikowane maszynerie, ukryte w podziemiach planety. Zostawili po sobie także zagrożenie, z którego naturą mierzą się bohaterowie filmu. Atakuje ich bowiem niewidzialny, tajemniczy potwór (MGM wymusiło na twórcach jego „ukazanie”). Okazuje się bowiem, iż Krelowie powołali technologię, która materializuje myśli ludzkie – choćby te zepchnięte do podświadomości (motyw znany także chociażby z Solaris Lema). W ten sposób dopuścili się samounicestwienia, gdyż kontrolę nad planetą przejęły ucieleśnienia najbardziej brutalnych instynktów. Monstrum atakujące bohaterów jest zatem produktem myśli Morbiusa, zazdrosnego o los zakochanej w Ziemianinie córki.
Morał tej bajki ma zatem charakter psychoanalityczny, hołdujący jednocześnie moralności chrześcijańskiej. Powołana przez Krelów technologia wskazuje negatywne skutki zawierzania i uwalniania mrocznych odmętów podświadomości – w tym lęków i niepokojów. A jak wiemy, miarą człowieczeństwa jest bowiem to, by dzięki sumieniu umieć trzymać swoje instynkty na wodzy. I lepiej niech tak zostanie.
Patrząc pod kątem oprawy wizualnej, film oczywiście trąci już myszką, ale jego treść wyraźnie oparła się efektom starzenia. W latach dziewięćdziesiątych rozważano choćby remake filmu Zakazana planeta, z Anthonym Hopkinsem w roli doktora Morbiusa. Pomysł jednak spalił na panewce. A szkoda. Nie obraziłbym się, gdyby postępująca dzisiaj moda na odświeżanie starych filmów objęła też film Freda M. Wilcoxa. Oryginałowi by to nie zaszkodziło, a uniwersalna treść mogłaby odżyć w nowej, bardziej wiarygodnej estetyce.
korekta: Kornelia Farynowska