„Odchodzę” – powiedział spokojnie, jakby mówił o pogodzie.
Stał z walizką przy drzwiach, pachniał obcymi perfumami, a w oczach miał ulgę. Po piętnastu latach małżeństwa po prostu zdecydował, iż odchodzi… do innej.
Nie krzyczałam. Nie płakałam. Nie błagałam. Tylko spojrzałam na niego i powiedziałam coś, czego nigdy się nie spodziewał.
I to był moment, w którym zrozumiał, iż już nigdy nie będzie nade mną górował.
Nie zrobiłam sceny. Nie rzucałam mu niczym w twarz, choć przez chwilę miałam ochotę. Tylko popatrzyłam na niego spokojnie — tak, jak patrzy się na kogoś, kogo już dawno przestało się kochać.
Grzegorz był moim mężem przez piętnaście lat. Kiedyś wierzyłam, iż to miłość mojego życia. Pomagałam mu, gdy zaczynał firmę, zrezygnowałam z własnych planów, żeby wspierać jego karierę.
A on?
Z każdym rokiem coraz mniej męża, a coraz więcej chłopca, który potrzebuje podziwu.
Wiedziałam, iż coś się dzieje. Wracał późno, unikał rozmów, milczał przy kolacji. A gdy zapytałam wprost, uśmiechnął się i powiedział: „Przesadzasz, znowu szukasz problemów.”
Nie szukałam. One już dawno tu były.
Tamtego dnia, kiedy stanął w progu z walizką, jego głos był chłodny.
– Zakochałem się. Nie chciałem cię ranić, ale… to koniec.
Spojrzałam na niego i tylko skinęłam głową.
– W porządku.
– I tyle? – zapytał z niedowierzaniem. – Nic nie powiesz?
– Nie. Już wszystko powiedziałeś.
Przez kilka dni w domu panowała cisza. Myślał, iż się rozkleję, iż będę błagać, by został. Ale ja wzięłam się za siebie.
Zamknęłam wspólne konto, uporządkowałam dokumenty, odwiedziłam prawniczkę. Nie dla zemsty – dla spokoju.
Kiedy po tygodniu przyszedł po swoje rzeczy, czekała na niego koperta z pozwem o rozwód. Zbladł.
– Naprawdę to robisz?
– Ty pierwszy odszedłeś, Grzegorz. Ja tylko stawiam kropkę.
Nowa „miłość” nie trwała długo. Podobno odeszła, gdy zobaczyła, iż życie z dojrzałym mężczyzną to nie bajka, tylko obowiązki, rachunki i wyrzuty sumienia. Zaczęły się wiadomości, telefony, kwiaty pod drzwiami.
„Popełniłem błąd” – pisał.
Nie odpowiadałam.
Bo zrozumiałam, iż jego odejście było… moim wybawieniem. Pierwszy raz od lat oddychałam pełną piersią. Zaczęłam żyć dla siebie, nie dla kogoś, kto widział we mnie tylko cień swojego ego.
Dziś, kiedy go czasem spotykam, widzę w jego oczach tę samą ulgę, z którą odchodził — tylko pomieszaną z czymś jeszcze. Z żalem.
Bo teraz to ja jestem spokojna, uśmiechnięta i silna. A on – tylko wspomnieniem człowieka, który myślał, iż zawsze będzie miał ostatnie słowo.