Miało to trwać kilka miesięcy, dopóki nie uzbieramy na wkład własny. Minęły trzy lata.
Na początku myślałam, iż jako młoda żona muszę się wykazać. Wstawałam pierwsza, gotowałam, sprzątałam, robiłam zakupy – teściowie patrzyli z zadowoleniem, ale nigdy nie powiedzieli: „dziękuję”. Z czasem przestali traktować mnie jak członka rodziny. Stałam się… pomocą domową.
Marek – milczał. Tłumaczył, iż „oni już tacy są” i iż „nie ma co się spinać”. A ja? Zaczęłam czuć się jak cień we własnym domu. Nie mogłam choćby usiąść spokojnie z książką, bo zaraz słyszałam: „Zrób herbaty” albo „Wytrzyj podłogę w korytarzu, wnuczka nakruszyła”.
Przełom nastąpił, gdy odwiedziła nas moja mama. Nie mówiła nic przez pierwsze godziny, tylko obserwowała. Wieczorem, gdy usłyszała, jak teściowa z irytacją rzuca, iż „naczynia same się nie pozmywają”, wstała od stołu.
– Czy pani przypadkiem nie myli synowej z gosposią? – powiedziała spokojnie, ale z taką stanowczością, iż zapadła cisza.
– Proszę?! – wycedziła teściowa.
– Moja córka ma ręce pełne roboty. Opiekuje się dzieckiem, gotuje wam obiady, sprząta, a wy choćby nie zauważacie, ile jej zawdzięczacie. Od dziś będzie inaczej. Bo jeżeli nie, to jutro zabieram ją z wnuczką do siebie.
Wtedy pierwszy raz zobaczyłam moją teściową bez słów. Zmieszana. Może i zaskoczona.
Od tamtego dnia coś się zmieniło. Zaczęły się pojawiać „proszę” i „dziękuję”. Marek – jakby się obudził. Zaczął pomagać, stanąć za mną. A ja? Poczułam, iż nie jestem sama. Czasem wystarczy jedna kobieta z kręgosłupem – moja mama była tą osobą.