Dorosły mężczyzna. Ma dzieci, dom, wykształcenie. A przynajmniej miał. Po rozwodzie wszystko się rozpadło. Zjawił się pod moimi drzwiami z dwiema walizkami i pustym wzrokiem. „Na chwilę, mamo” – powiedział. Wpuściłam. Bo przecież nie zostawię dziecka, choćby jeżeli to dziecko ma czterdzieści lat i brodę.
Minęły dwa miesiące. Mieszka w moim dawnym pokoju gościnnym. Praktycznie z niego nie wychodzi. Siedzi całymi dniami w piżamie, przegląda telefon, patrzy w sufit. Czasem płacze, ale częściej milczy. Na początku gotowałam mu zupki, próbowałam zagadywać. Teraz czuję się jak służąca i pielęgniarka w jednym.
Gdy próbuję z nim rozmawiać, odwraca wzrok. Kiedy proszę, żeby pomógł przy obiedzie, udaje, iż nie słyszy. Kiedy wspominam o pracy albo psychologu – wychodzi z kuchni. A ja coraz częściej wychodzę z siebie.
To nie jest chłopiec, którego trzeba przytulić po złym śnie. To mężczyzna, który powinien sam wstać i posprzątać po swoim życiu. Tymczasem mam wrażenie, iż dla niego rozwód to pretekst, żeby wrócić do wygodnego świata, w którym mama wszystko załatwi.
Czuję się winna. Może to ja go tak wychowałam? Może dałam za dużo? Może nie nauczyłam, iż dorosłość to nie tylko faktury i kredyty, ale też odpowiedzialność za samego siebie?
Dziś wstałam rano i zobaczyłam go – znowu w tej samej piżamie, z kubkiem herbaty, wpatrzonego w okno. I poczułam coś, czego jako matka nigdy nie chciałam poczuć: złość.
Nie mogę żyć jego życiem. Nie mogę się nim opiekować do końca moich dni, bo jemu ciężko. Mnie też było ciężko. Ale wtedy, kiedy on miał trzy lata i ojciec nas zostawił, ja nie mogłam sobie pozwolić na leżenie w piżamie. Musiałam żyć.
I teraz też muszę. Dla siebie. Nie jestem już niańką. Jestem matką, która zrobiła, co mogła. Teraz jego kolej.