Że własne dziecko, własna krew, nigdy nie będzie zdolne do tego, by skrzywdzić swoją matkę. A jednak życie nauczyło mnie, iż najgłębiej ranią ci, których kocha się najbardziej.
Mam siedemdziesiąt dwa lata. Przez całe życie pracowałam w sklepie spożywczym, najpierw jako ekspedientka, potem jako kierowniczka zmiany. Nie zarabiałam dużo, ale wystarczająco, by utrzymać dom i wychować córkę. Sama, bo mąż uciekł, gdy miała cztery lata. Nigdy do niej nie zadzwonił, nigdy nie zapłacił ani złotówki alimentów. To ja byłam i matką, i ojcem.
Kiedy przeszłam na emeryturę, odetchnęłam. W końcu mogłam zacząć żyć dla siebie. kilka potrzebowałam: książki, herbata, mały ogródek i święty spokój. Ale wtedy w życie mojej córki wdarły się problemy. Najpierw straciła pracę. Potem mąż ją zostawił. Później zaczęła mieć długi.
Otworzyłam przed nią drzwi bez wahania.
— Mamo, ja nie dam rady. Mogę zamieszkać u ciebie? — zapytała z drżącym głosem.
— Oczywiście, dziecko. Dom jest twój — odpowiedziałam.
Nie wiedziałam jeszcze, iż od tej chwili mój spokój skończy się na zawsze.
Pierwszy miesiąc był trudny, ale myślałam, iż to minie. Córka chodziła po domu nerwowa, zamknięta w sobie, przesiadywała całymi nocami przed komputerem. Pewnego dnia zapytała:
— Mamo, mogę podać twój adres do ZUS? Będzie mi łatwiej załatwiać sprawy, jak przychodzą listy.
Nie widziałam w tym nic złego. W końcu to moja córka.
Kilka tygodni później zniknął mój listonosz. Nie przychodził z emeryturą jak zawsze, a córka tłumaczyła mi:
— Pewnie zmienili system. Spokojnie, wszystko będzie dobrze.
Tyle iż dobrze nie było.
Od kilku miesięcy nie miałam na leki. Nie miałam na rachunki. Zaczęłam zastawiać drobiazgi, sprzedawać stare bibeloty z kredensu.
Córka zawsze mówiła to samo:
— Mamo, ja to ogarnę. Przestań panikować.
Ale nie dawała ani grosza. Kiedy prosiłam, patrzyła na mnie jak na natręta.
Prawda wyszła na jaw przypadkiem.
Przyszło powiadomienie z banku. Z konta zniknęło więcej pieniędzy, niż powinnam mieć. Poszłam do ZUS z duszą na ramieniu.
— Pani emerytura od roku jest przelewana na inne konto — powiedziała urzędniczka.
— Jak to… inne? — ledwo wykrztusiłam.
Podała mi numer. Był znajomy.
To konto mojej córki. Poczułam, jak robi mi się słabo.
— Ale… ale ja nic nie podpisywałam — wyszeptałam.
Urzędniczka spojrzała na mnie ze współczuciem.
— Wniosek przyszedł online. Ktoś musiał mieć dostęp do pani danych i profilu.
To „ktoś” siedział tego wieczoru w moim salonie i oglądał telewizję, jakby nic się nie stało.
— Dlaczego to zrobiłaś? — zapytałam drżącym głosem.
Córka nie odrywała wzroku od ekranu.
— Mamo, nie rób dramatu. Po prostu brałam to, co było mi potrzebne. Ty i tak prawie nic nie wydajesz.
Zaniemówiłam.
— To są moje pieniądze — szepnęłam.
Wzruszyła ramionami.
— To tylko emerytura. I tak wszystko kiedyś będzie moje.
Wtedy coś we mnie pękło.
Przez rok okradała mnie we własnym domu. Moje dziecko. Moja jedyna córka.
Następnego dnia spakowałam jej rzeczy.
— Mamo, co ty robisz?! — krzyknęła.
— Chronię siebie — odpowiedziałam spokojnie.
Zadzwoniłam do ZUS, zgłosiłam sprawę, zmieniłam konto, hasła, zabezpieczenia. Córka krzyczała, iż ją zdradziłam. Że jestem niewdzięczna.
A ja tylko spojrzałam na nią i powiedziałam:
— To ty mnie skrzywdziłaś. I to ty przestałaś być moją podporą, a stałaś się ciężarem.
Odeszła trzaskając drzwiami. Nie odezwała się od dwóch miesięcy.
Czasem nocą płaczę. Nie z powodu pieniędzy, ale z powodu straty. Bo pieniądze można odzyskać, a zaufania matki do własnego dziecka — nie.
Nauczyłam się jednak jednego: największa zdrada nie przychodzi od wrogów, tylko od tych, którym oddaliśmy serce.







