Siląc się na górnolotne słowa wypadałoby napisać, iż Tokyo.Sora to zaklęta w obrazach istota kina. Na ekranie pozornie nic się nie dzieje, jednak w rzeczywistości z filmu wręcz emanuje ogrom treści. Dokonana w jego obrębie wiwisekcja uczuć odbywa się niespiesznie, ale widocznie i bezpośrednio na oczach widzów. Powoli, z wielką starannością odsłaniane są wrażliwe elementy ludzkiej duszy i jedyne co musimy zrobić, to całkowicie skupić się na postępowaniu poszczególnych bohaterów.
Tytułowe Tokijskie niebo stanowi dla reżysera punkt wyjścia do snucia opowieści na temat nieokreśloności ludzkiego życia. Młodzi bohaterowie samotnie mierzą się ze swoimi problemami, raz po raz próbując wejść w relację z drugim człowiekiem. Bariery wydają się prozaiczne: strach, konwenanse, wyobrażenia o innych, skupienie uwagi na sobie. Tyle lub aż tyle. Przecież tak kilka ich od siebie dzieli, bo tylko ulica, blok, ściana, a czasami tylko stolik w barze. Czy odważą się zaryzykować i podejść? Czy zostaną zrozumieni? Czy oni zrozumieją?
Gdy już dojdzie do spotkania czują się szczęśliwi. Jest im dobrze, ale jak długo to potrwa? Czy będą w stanie zrozumieć drugiego człowieka? Przecież nie rozumieją samych siebie. Czy jest szansa, by wyrwać się z tej pułapki egoizmu? Na te pytanie odpowiedzieć będziemy musieli sobie sami. Reżyser umieszcza naszą percepcję obok bohaterów, gdzie jesteśmy tylko świadkami, kolejnymi osobami, które zetkną się z postaciami jedynie na moment. Ich życie szybuje w nieokreśloności tak wielkiej jak rozległe jest niebo nad Tokyo.
Ciężko coś sensownego o obrazie Hiroshi Ishikawy napisać ponieważ tego typu film winno się przede wszystkim oglądać. Słowa są zbędne, a już na pewno niewystarczające, by opisać sferę emocjonalną, którą reżyserowi udało się na ekranie uchwycić. Debiut Hiroshi Ishikawy to obraz, który przysłonił wszystkie późniejsze dzieła tego twórcy i absolutne arcydzieło wobec którego nie pozostaje nic innego jak ukłonić się nisko z wyrazami głębokiego uznania.