Do pewnego momentu "Gada" ogląda się jak obyczajówkę. Jest co prawda morderstwo, śledztwo i podejrzani, ale tyle samo czasu twórcy poświęcają życiu prywatnemu policjanta prowadzącego dochodzenie – Toma, na którego koledzy wołają "Oklahoma", bo ponoć świetnie tańczy. To nic nowego. Wystarczy przywołać "Mare z Easttown", gdzie sprawa kryminalna była równie interesująca co codzienność tytułowej bohaterki. Ale czy to, co sprawdziło się w formacie serialu, miało szansę na powodzenie w pełnometrażowym filmie?
Oczywiście – miało. Choć – z kilku powodów – nie było to proste. W przypadku "Gada" ta sztuka udała się co najwyżej połowicznie. Film Granta Singera zalicza się do kryminałów, których najmocniejszą stroną są zaskakujące zwroty akcji. Korzystają one z kilku popularnych chwytów – przez słabsze realizacje eksploatowanych mechanicznie. Twórcy często rezygnują z narracyjnej kreatywności, sprowadzając tym samym fabułę na mielizny powtarzalności, a co najgorsze – przewidywalności. A to największy wróg tej konwencji. Podstawowe reguły są proste: nic nie powinno być takie, jak się początkowo wydaje. Singer ewidentnie próbował uniknąć tych zagrożeń. Nie do końca mu się to jednak udało.
Jego pomysłem było rozproszenie uwagi widzów. Choć co prawda akcja, dość klasycznie, zaczyna się od morderstwa, bardzo gwałtownie sprawa kryminalna zaczyna dzielić czas ekranowy z życiem prywatnym Toma. To policjant, który całkiem niedawno pojawił się w mieście, ale zdążył już nawiązać liczne znajomości i zapuścić korzenie. Najczęściej wolny czas spędza na kursie tańca, na który uczęszcza wraz z żoną i zaprzyjaźnionymi policjantami. Po lekcjach lubi rozegrać partyjkę pokera. Przez jakiś czas wydaje się, iż te dwie fabularne nitki kilka łączy. Do czasu, gdy obie ścieżki zaczną na siebie nachodzić.
To, co sprawdza się w przypadku seriali, w tym przypadku zawiodło. Twórcom ewidentnie zabrakło czasu, by dać widzom szansę na zadomowienie się w codzienności głównego bohatera – by wątki obyczajowe dopełniły fabułę, rozszerzając świat przedstawiony i zgłębiając psychologię postaci. Zamiast tego ich nieustanne eksponowanie stawia pytania o ich rolą w większej – kryminalnej – układance. Zaskoczeni więc nie ma, a mozolnie przygotowywany zwrot akcji nie wypada tak efektownie jak by mógł. W pełnometrażowej fabule nie ma po prostu czasu w to, co w serialu – ślepe zaułki, zwodzenie, "trwonienie" ekranowego czasu w wątki, które nie pchają kryminalnej intrygi do przodu.
A bez kreatywnego wykorzystania wątków obyczajowych "Gad" nie ma pod względem fabuły za wiele do zaoferowania. Grant nie grzeszy też subtelnością w wodzeniu nas za nos – wykorzystuje bowiem znane chwyty, które da się prześwietlić w mgnieniu oka, podobnie jak bohaterów, którzy mają nam mieszać w głowach. Zadziwiające więc, iż mimo to film potrafi zadziałać, zmrozić krew, momentami wciągnąć w intrygę. Dzieje się tak za sprawą dwóch elementów: wolno sączącej się w mrocznym klimacie akcji, która skapuje z ekranu niczym tężejąca krew, oraz odtwórcom głównych ról.
Szczególnie drugi aspekt robi wrażenie. Dawno niewidziany w głównej roli Benicio del Toro buduje swoją postać na niedopowiedzeniach i wyrytej na twarzy doświadczonego policjanta przeszłości. A ta łączy się z wyrażaną oczami uczciwością i dość niespodziewanym ciepłem związku z żoną. Na drugim biegunie temperatury kreowanej postaci znajduje się Justin Timberlake przypominający nieco Nicka Dunne'a z pamiętnej "Zaginionej dziewczyny". Podobnie jak niegdyś Ben Affleck Timberlake jest nieoczywistą postacią do samego końca.
W jednej z pierwszych scen bohaterka odkrywa w wystawionym na sprzedaż domu wylinkę – zrzuconą przez węża skórę. Film Singera wydaje się przypominać ten zrogowaciały naskórek – zwiastuje zagrożenie, zdradza obecność drapieżnika, wywołuje podskórny strach, ale nie kąsi. Składa obietnicę, ale nie potrafi ich spełnić. Samego gada w filmie więc nie uświadczymy.
Oczywiście – miało. Choć – z kilku powodów – nie było to proste. W przypadku "Gada" ta sztuka udała się co najwyżej połowicznie. Film Granta Singera zalicza się do kryminałów, których najmocniejszą stroną są zaskakujące zwroty akcji. Korzystają one z kilku popularnych chwytów – przez słabsze realizacje eksploatowanych mechanicznie. Twórcy często rezygnują z narracyjnej kreatywności, sprowadzając tym samym fabułę na mielizny powtarzalności, a co najgorsze – przewidywalności. A to największy wróg tej konwencji. Podstawowe reguły są proste: nic nie powinno być takie, jak się początkowo wydaje. Singer ewidentnie próbował uniknąć tych zagrożeń. Nie do końca mu się to jednak udało.
Jego pomysłem było rozproszenie uwagi widzów. Choć co prawda akcja, dość klasycznie, zaczyna się od morderstwa, bardzo gwałtownie sprawa kryminalna zaczyna dzielić czas ekranowy z życiem prywatnym Toma. To policjant, który całkiem niedawno pojawił się w mieście, ale zdążył już nawiązać liczne znajomości i zapuścić korzenie. Najczęściej wolny czas spędza na kursie tańca, na który uczęszcza wraz z żoną i zaprzyjaźnionymi policjantami. Po lekcjach lubi rozegrać partyjkę pokera. Przez jakiś czas wydaje się, iż te dwie fabularne nitki kilka łączy. Do czasu, gdy obie ścieżki zaczną na siebie nachodzić.
To, co sprawdza się w przypadku seriali, w tym przypadku zawiodło. Twórcom ewidentnie zabrakło czasu, by dać widzom szansę na zadomowienie się w codzienności głównego bohatera – by wątki obyczajowe dopełniły fabułę, rozszerzając świat przedstawiony i zgłębiając psychologię postaci. Zamiast tego ich nieustanne eksponowanie stawia pytania o ich rolą w większej – kryminalnej – układance. Zaskoczeni więc nie ma, a mozolnie przygotowywany zwrot akcji nie wypada tak efektownie jak by mógł. W pełnometrażowej fabule nie ma po prostu czasu w to, co w serialu – ślepe zaułki, zwodzenie, "trwonienie" ekranowego czasu w wątki, które nie pchają kryminalnej intrygi do przodu.
A bez kreatywnego wykorzystania wątków obyczajowych "Gad" nie ma pod względem fabuły za wiele do zaoferowania. Grant nie grzeszy też subtelnością w wodzeniu nas za nos – wykorzystuje bowiem znane chwyty, które da się prześwietlić w mgnieniu oka, podobnie jak bohaterów, którzy mają nam mieszać w głowach. Zadziwiające więc, iż mimo to film potrafi zadziałać, zmrozić krew, momentami wciągnąć w intrygę. Dzieje się tak za sprawą dwóch elementów: wolno sączącej się w mrocznym klimacie akcji, która skapuje z ekranu niczym tężejąca krew, oraz odtwórcom głównych ról.
Szczególnie drugi aspekt robi wrażenie. Dawno niewidziany w głównej roli Benicio del Toro buduje swoją postać na niedopowiedzeniach i wyrytej na twarzy doświadczonego policjanta przeszłości. A ta łączy się z wyrażaną oczami uczciwością i dość niespodziewanym ciepłem związku z żoną. Na drugim biegunie temperatury kreowanej postaci znajduje się Justin Timberlake przypominający nieco Nicka Dunne'a z pamiętnej "Zaginionej dziewczyny". Podobnie jak niegdyś Ben Affleck Timberlake jest nieoczywistą postacią do samego końca.
W jednej z pierwszych scen bohaterka odkrywa w wystawionym na sprzedaż domu wylinkę – zrzuconą przez węża skórę. Film Singera wydaje się przypominać ten zrogowaciały naskórek – zwiastuje zagrożenie, zdradza obecność drapieżnika, wywołuje podskórny strach, ale nie kąsi. Składa obietnicę, ale nie potrafi ich spełnić. Samego gada w filmie więc nie uświadczymy.