„Wybraniec” – Niewykorzystany potencjał [RECENZJA]

filmawka.pl 1 tydzień temu

W maju bieżącego roku w Cannes, został zaprezentowany najnowszy film Aliego Abbasiego. Co więcej, nie była to byle jaka premiera w końcu najnowszy film reżysera Holy Spider (2022) znalazł się w konkursie głównym. Wybraniec co prawda nie wygrał Złotej Palmy (ta nagroda przypadła filmowi Anora), ale nie zmienia to jednak faktu, iż produkcja ta spotkała się z dość ciepłym przyjęciem i była hucznie dyskutowana. Sam zamysł stworzenie biopicu o Donaldzie Trumpie i wypuszczenie go w momencie, gdy wybory na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych są tuż za rogiem, wydaje się idealnym posunięciem. Dlatego nie ma co się dziwić, iż o takim filmie było tak głośno podczas jednego z największych festiwali filmowych. Kilka miesięcy do przodu i w końcu doczekaliśmy się oficjalnej premiery Wybrańca w Polsce. Tylko, czy było na co czekać?

Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy jest bardzo przejrzysta struktura filmu. Jest on podzielony na dwie główne części. Część pierwsza opowiada o Trumpie (Sebastian Stan) jako tym niepewnym, wystraszonym i zagubionym „chłopcu”, którego przygarnia pod swoje skrzydła uosobienie krwiożerczego kapitalizmu USA lat 70. prawnik Roy Cohn (Jeremy Strong). To pod mentorskim okiem Roy’a, Trump rozpoczyna na dobre swoją karierę na rynku nieruchomości. Część druga natomiast skupia się na ukazaniu Trumpa po przemianie, kiedy jest już przeświadczony o swojej nieomylności i wszechwiedzy. To jest też moment, w którym ego przyszłego prezydenta jest na tyle rozbuchane, iż nie chce słuchać nikogo innego poza sobą.

Trzeba oddać Abbasiemu, iż podział na taką strukturę realizuje sumiennie i z pomysłem wizualnym. Akcja filmu toczy się przede wszystkim w latach 70. i 80., co widać na każdym kroku w formie filmowej. Pierwsza połowa, dziejąca się w latach 70., sprawia wrażenie kręconego na taśmie filmu dokumentalnego o Nowym Jorku. Dużo w niej niestabilnej kamery i zbliżeń na twarze bohaterów zupełnie tak jakby operator był dodatkową postacią, która staje w rogu pokoju i filmuje dzień z życia Donalda Trumpa, i nie tylko. Druga połowa za to przypomina filmy wideo z dynamicznym, sztucznie przesadzonym montażem i wstawkami telewizyjnymi, pełnymi zakłóceń w odbiorze. Daje to klimat jakbyśmy oglądali początki MTV. Wszystko dopełnia, niczym wisienka na torcie, muzyka z tamtej epoki.

fot. kadr ze zwiastuna filmu „Wybraniec”

Jest to z pewnością, pod względem stylistycznym, jedna z najciekawszych i najlepszych produkcji tego roku. Na szczególne wyróżnienie zasługuje montaż, który dodaje produkcji świeżości i dynamiki. To dzięki niemu tempo filmu jest tak dobrze wyważone. Twórcy doskonale wiedzieli, kiedy pozwolić sobie na chaos i mnogość montażu, a kiedy należy przedłużyć ujęcia i sprawić, by były bardziej statyczne. Oczywiście duet aktorski Stan i Strong to świetne połączenie. Sebastian Stan w roli Donalda Trumpa jest wyśmienity. Odtwarza sporo manieryzmów polityka i robi to w sposób niewymuszony, całkowicie naturalny. Jeremy Strong w roli twardego prawnika okazał się szalenie ciekawym wyborem, bowiem uderza w podobne nuty co Brian Cox, grający ojca Stronga w serialu Sukcesja. Od razu uruchamia to konteksty z Sukcesją, które pracują w trakcie trwania filmu.

Pod tymi względami kilka można Wybrańcowi zarzucić. Od strony wizualnej i aktorskiej jest to naprawdę dobra produkcja. Problem pojawia się jednak, kiedy przyjrzymy się samej opowieści i scenariuszowi filmu. Pierwsza problematyczna kwestia wiąże się z samym pomysłem na strukturę opowieści. Jak wspomniałem, film dzieli się na dwa etapy: Trump bojaźliwy, niepewny i zagubiony oraz Trump o wybujałym ego, przeświadczony o swoim geniuszu i nieomylności. Wewnątrz tej struktury realizuje się bardzo stereotypowa historia o uczniu, który prześciga swojego mistrza. Mamy więc pierwszy segment, kiedy Trump całkowicie polega na swoim prawniku i traktuje go niemalże jak guru oraz ten drugi, w którym Donaldowi nie zależy ani na uznaniu ze strony Roy’a, ani na jego pomocy. Innymi słowy, ma się już za kogoś lepszego.

Mój problem wiąże się z tym czego nie ma, czyli ze środkiem tej opowieści. W filmie brakuje momentu obserwacji stopniowej przemiany Trumpa do tej osoby, którą znamy dziś. Pierwsza część orbituje wokół jego początków, w której Roy jest figurą nie do ruszenia. Owszem, są momenty, kiedy widzimy u Donalda zaczątki fundamentów, które zbudowały jego przesadną pewność siebie, ale to zaledwie promil tej opowieści. Brakuje tutaj starć z Roy’em, których Trump się boi, ale stopniowo do nich dąży. Brakuje tutaj momentów, w których widzimy jego rosnące samouwielbienie.

fot. kadr ze zwiastuna filmu „Wybraniec”

Trump jakiego obserwujemy w drugiej połowie, to postać już w pełni zbudowana na swoim ego, niczym nie różniąca się od obrazu z jakim możemy go współcześnie kojarzyć. Zamiast dostarczyć nam najciekawszy aspekt tej historii, scenarzyści postanawiają uniknąć problemów wiążących się z większym skomplikowaniem narracji, co jest karygodnym posunięciem. Przez to w drugiej części filmu dostajemy postać zwyczajnie nieciekawą, bo już nam doskonale znaną. Wtedy również, moim zdaniem, Roy wysuwa się na pierwszy plan jako bohater z dużo ciekawszym łukiem narracyjnym. Problem tkwi jednak w tym, iż kamera w drugiej połowie praktycznie nie odrywa się od Trumpa, a my z niecierpliwością wyczekujemy Roy’a, który jest nam, o zgrozo, dawkowany w małych porcjach. Film również nie wie, kiedy przestać rzucać nawiązywaniami do przyszłej prezydentury Trumpa. Ilość mrugnięć okiem, czy to poprzez cytaty haseł kampanii, czy poprzez dialogi z innymi postaciami, jest nieznośna.

Największy problem mam jednak z tym, iż poza figurą ucznia, który prześcignie mistrza, Ali Abbasi nie ma innego pomysłu na postać Donalda Trumpa. Co więcej, nie ma również pomysłu na pogłębienie innych istotnych motywów, jak pokazanie działania strasznej kapitalistycznej machiny, która pożera większość społeczeństwa dla korzyści niewielu. Pod tym względem film jest strasznie banalny i płaski, a jego krytyka jest aż nazbyt wtórna. Jest tutaj wiele haseł wypowiadanych wprost przez bohaterów, ale nie znajdują one praktycznie żadnego pogłębienia. Reżyser często akcentuje pewne problemy społeczne, ale również na tym poprzestaje. Wybraniec czasem próbuje zaznaczyć, iż jest „ważnym” i „pogłębionym” filmem, ale ewidentnie nie ma zbyt wiele do zaoferowania, poza prostą historyjką w stylu „kapitalizm jest zły i zjada własne dzieci” jakich milion.

Zamiast zbadania tych kwestii, dostajemy repetytywne sceny złego Trumpa, które są potrzebne, ale jeżeli jest ich tak wiele, to kolejne takie sekwencje nie wnoszą nic do opowiadanej historii. A przecież są sceny w tym filmie, które sugerują, jakby Abbasi chciał pokazać, iż Trump nie jest jedynie figurą złego. Reżyser implikuje w nich, iż być może jest również ofiarą apodyktycznego ojca, który nieustannie wywiera na nim, jak i na jego bracie, nacisk na stanie się kimś wielkim, co niestety nie jest w ogóle wykorzystane.

fot. kadr ze zwiastuna filmu „Wybraniec”

Wybraniec jest ciężkim do ocenienia filmem. Z jednej strony, jest to formalna perełka bawiąca się środkami filmowymi. Potrafi również, do pewnego momentu, zaciekawić nas historią, którą prezentuje na ekranie. Kupujemy tych bohaterów, są autentyczni i chcemy zobaczyć, jak potoczą się ich losy. Z drugiej strony, bije od tej produkcji niewykorzystany potencjał i naprawdę toporny scenariusz. Gdybym miał do czegoś porównać Wybrańca, to porównałbym go do przepięknego pudełka prezentowego, które może i zachwyca swoim wyglądem, ale w środku jest puste

Korekta: Krzysztof Kurdziej



Idź do oryginalnego materiału