Mumbaj – miasto złudzeń i nieoczywistych kontrastów. W tej dwudziestomilionowej metropolii zgiełk ulicznych festynów zderza się z ciszą pustego mieszkania, slumsy sąsiadują z luksusowymi wieżowcami, a tradycja nieustannie splata się z nowoczesnością – również w kwestii relacji miłosnych. Z tej eklektycznej, pulsującej od doznań miejskiej symfonii reżyserka wydobywa historie trzech kobiet – Prabhy, Anu i Parvati. Każda z innego pokolenia, każda w inny sposób samotna. Podobnie jak wiele innych indyjskich kobiet przyjechały tu w poszukiwaniu lepszego życia. Rozdarte między osobistymi pragnieniami a społecznymi oczekiwaniami, wszystkie próbują odnaleźć własną drogę do szczęścia – balansując między codzienną monotonią pracy w szpitalu a burzliwymi meandrami życia prywatnego.
Trudno mówić o jakkolwiek stałej obecności indyjskiego kina na zachodnich festiwalach filmowych – hinduski przemysł filmowy od dłuższego czasu pozostaje na antypodach kina głównego nurtu. O ile na przestrzeni ostatnich lat sytuacja stopniowo ulega zmianie, twórcom znad Gangesu wciąż trudno wyzwolić się spod stereotypu, sprowadzającego tamtejszą kinematografię głównie do Bollywoodu. Wobec tego wszystkiego nie dziwi szerokie zainteresowanie, jakie Wszystkie odcienie światła wzbudziły na zeszłorocznym festiwalu w Cannes. Fabularny debiut Payali Kapadii jako pierwsza indyjska produkcja w konkursie głównym od przeszło trzydziestu lat, niemal natychmiast stał się jednym z najbardziej wyczekiwanych obrazów całego wydarzenia. I zasłużenie – z Lazurowego Wybrzeża wyjechał bowiem ze statuetką Grand Prix, przynosząc reżyserce miano szóstej kobiety w historii nagrodzonej tym wyróżnieniem.

Jednocześnie Wszystkie odcienie światła niemal natychmiast po premierze wzbudziły sprzeczne emocje – od zachwytów amerykańskich krytyków po głosy rozczarowania, powtarzające frazesy o kliszowości współczesnego kina niezależnego. Być może na moją percepcję wywarł wpływ fakt, iż do seansu podchodziłam nieobarczona ciężarem wyżej wymienionych oczekiwań – zeszłorocznego Cannes nie śledziłam z zapartym tchem, a obraz Kapadii wzbudził moje zainteresowanie w pierwszej kolejności jako nowy głos kina tworzonego przez kobiety niż festiwalowa sensacja.
I pod tym względem zdecydowanie się nie zawiodłam. Pozostając filmem niezwykle prostym i skromnym formalnie, “Wszystkie odcienie światła” oferują nam kameralny, pełen wrażliwości obraz przyjaźni indyjskich kobiet, będąc zarazem jednym z najbardziej zniuansowanych i świeżych sposobów ukazania emocji w kinie ostatnich lat.

Codzienność głównych bohaterek obrazu Kapadii organizują przyziemne dylematy. Prahba to poważna i twardo stąpająca po ziemi przełożona pielęgniarek, która zawsze na pierwszym miejscu stawia potrzeby innych ludzi. Na jej własne życie cieniem kładzie się widmowy związek z mężem na emigracji, który uniemożliwia jej otwarcie na nowy początek. Parvati – szpitalna kucharka – w obliczu śmierci męża i braku dokumentów mierzy się z perspektywą eksmisji z wynajmowanego mieszkania. Z kolei najmłodsza – Anu, próbuje zbudować przyszłość na własnych warunkach, konfrontując się z kulturowym tabu związku z mężczyzną innego wyznania.
Film w subtelny sposób rozbraja zachodnie stereotypy na temat kobiet w Indiach — nie ukazując ich jako biernych ofiar patriarchatu, ale jako osoby pełne siły i wewnętrznej sprawczości. Jednak paradoksalnie, wielką siłą obrazu Kapadii pozostaje rezygnacja z tonu tendencyjnego manifestu na rzecz prywatności i intymności przedstawionych historii. Obserwujemy, jak bohaterki krok po kroku przejmują władzę nad własnym życiem — bez wielkich gestów i dramatycznych zwrotów akcji, ale z ogromną wewnętrzną determinacją.
Szczególnie urzekły mnie także dialogi – swoją prostotą, szczerością, sposobem wypowiadania się o miłości i zdolnością do wyrażania tego co niewypowiedziane. Choć we Wszystkich odcieniach światła pierwsze skrzypce grają kobiety, z równą uwagą i empatią zostają uchwycone emocje i obawy mężczyzn – zagubionego lekarza-obcokrajowca, który nie potrafi znaleźć dla siebie miejsca w wielomilionowej metropolii, czy rozdartego między uczuciem, a powinnością chłopaka Anu, Shiaza.

Mimo to, faktem jest, iż Wszystkim odcieniom światła nie udaje się uniknąć pewnych niedociągnięć – w poszczególnych scenach brakuje dramaturgii, a niedoświetlone kadry i serie prozaicznych, powtarzalnych epizodów, z których składa się znaczna część fabuły mogą momentami nużyć.
Natomiast na uznanie z pewnością zasługuje sposób ukazania samego Mumbaju, który we Wszystkich odcieniach światła staje się pełnoprawnym bohaterem opowiadanej historii. Jedna z bohaterek mówi wprost: „To nie jest prawdziwe miejsce. Jest prawdziwe tylko gdy masz adekwatne papiery. W innym razie możesz po prostu rozpłynąć się w powietrzu i nikt nie zauważy”. Kapadia z dokumentalistyczną wrażliwością maluje pejzaż Mumbaju jako swoiste nie-miejsce; miasto-iluzję, w którym choćby nie tyle trudno się zakorzenić, co po prostu wybić ponad wszechobecną anonimowość. Wrażenie to pogłębiają quasi-dokumentalistyczne sekwencje uzupełniane komentarzem z offu, w których obserwujemy dynamiczną codzienność metropolii, która nigdy nie śpi – ludzi w drodze i powracających z pracy, tłumy na miejskich festiwalach czy zwyczajną uliczną krzątaninę.

Przywołując inspiracje dla swojego sposobu ukazania miejskiej rzeczywistości Kapadia w pierwszej kolejności wymienia Agnes Vardę i jej Cleo od 5 do 7. Bohaterkom Wszystkich odcieni światła daleko jednak do vardowskich flauneuses – na bezcelowe przechadzki po mieście po prostu nie mają czasu, a chwile oddechu to momenty wyrwane z bezlitosnej rutyny. Nieprzypadkowo akcja filmu rozgrywa się w porze monsunowej. W wywiadzie dla Czasu Kultury reżyserka mówi o świadomym wyborze tej pory roku jako wyjątkowego okresu onirycznego zawieszenia, będącego tłem wielu indyjskich historii miłosnych, w którym czas zwalnia, a rzeczywistość tonie w niebieskiej poświacie. Ta melancholijna, lekko odrealniona atmosfera budowana jest poprzez oświetlenie; film utrzymany jest w chłodnej tonacji błękitów, ze światłem rozproszonym, kredowym, jakby tylko muskało twarze bohaterów. Całość natomiast doskonale uzupełnia ścieżka dźwiękowa autorstwa Dhritimana Dasa, która w cichych, ambientowych brzmieniach dyskretnie spaja obraz i emocje.
W swojej subtelnej (choć czy na pewno, skoro sugeruje nam to sam tytuł?) grze światłem i cieniem film przywodzi na myśl genialną La Chimèrę Alice Rohrwacher. Jednak osobiście, w tym kontemplacyjnym, zanurzonym w chłodnych barwach przedstawieniu samotności w wielkim mieście dostrzegam również sporo podobieństw do wizualnej poetyki takich twórców jak Wong Kar Wai czy Hou Hsiao-hsien.

Wszystkie odcienie światła to minimalistyczna, a zarazem zaskakująca i niezwykle angażująca opowieść o przyjaźni trzech różnych kobiet, poszukujących własnego głosu. Film oferuje widzowi również sugestywny i szczery portret miasta – żywego organizmu, który jednocześnie przytłacza i daje schronienie. Reżyserka z równą czułością i wrażliwością, z którą przygląda się swoim bohaterkom, odmalowuje pulsujący kontrastami Mumbaj – miejsce, będące jednocześnie domem, chaosem, więzieniem i marzeniem. jeżeli tak wygląda pierwszy krok Kapadii w stronę kina fabularnego, to z niecierpliwością czekam na kolejne historie, które będzie chciała nam powiedzieć.
Korekta: Łukasz Al-Darawsheh