Wspomnienie Johanny Haase

ekskursje.pl 3 lat temu

Jednak nie mogę o niczym innym myśleć, więc napiszę pożegnalną notkę. I tutaj już zapraszam do dyskusji, może ktoś się do niej dołączy z zaświatów?

Nie wiem, czy mam prawo ujawnić tożsamość Johanny Haase – bo to oczywiście był pseudonim. Kiedy dostałem ze szpitala SMSa (głos z zaświatów: „iMessage”!), iż jest źle i szukają respiratora, nie zapytałem „czy mogę zdradzić tożsamość”. Odpisałem, iż się nie mogę doczekać, aż mi opowie o swojej covidowej przygodzie przy piwie.

Bardzo lubiłem nasze pogaduszki o wszystkim i o niczym, o technologii, polityce, historii i winylach z lat 80. Przy wszystkim, co nas łączyło, jedno nas bardzo różniło.

Jestem Warszawiakiem, na dobre i na złe – identyfikuję się także z wadami tego miasta (np. z wiecznym bałaganem i tym, iż każdy plan robi się nieaktualny jeszcze zanim się go wprowadzi w życie; c’est moi!). Te rozmowy pozwoliły mi dokładniej to sobie uświadomić.

Dla Johanny Haase kluczowym elementem auidentyfikacji był Śląsk – ten galicyjski, z zaboru austriackiego. I tu już słyszę głos z zaświatów: „nie nazywaj tego zaborem, mieliśmy wtedy więcej wolności niż w II Rzeczpospolitej”.

Ten pseudonim nawiązuje do tej tradycji. To zresztą prawdziwe imię i nazwisko, tylko iż z drzewa genealogicznego.

Pogrzeb był w tej małej ojczyźnie. Rzecz można: ze Śląska do Warszawy przyjedziesz, ale na Śląsku w proch się obrócisz.

Z punktu widzenia Johanny Haase Warszawa była prowincją. Miasto według niej jest tam, dokąd da się dojechać tramwajem. Bo po wsiach się jeździ autobusami.

Jako fanatyczny Warszawiak znoszę takie narzekania wyrozumiale. Cokolwiek nam powiedzą mieszkańcy Krakowa czy Mycisk – my i tak będziemy ze stolycy, a oni nie.

Nie odtworzę już teraz, na ile to był skutek rozmów z Johanną Haase, a na ile uboczny efekt mojego riserczu do Lema, ale chyba zacząłem rozumieć galicyjski punkt widzenia. Taki od „nie nazywaj tego zaborem”.

W drugiej połowie XIX wieku Galicja była jednym z najdemokratyczniejszych państw Europy. Formalnie była niepodległa, ale połączona z Austro-Węgrami unią personalną.

To dawało margines swobody, którego nie mieli choćby Węgrzy czy Czesi, nie mówiąc już o Słowakach. Ani o Polakach w pozostałych zaborach.

Gdy ktoś mówi, iż Polacy nie mają tradycji demokracji i praworządności, przyjmuje kongresówkocentryczny punkt widzenia. To niemądre, bo utrudnia nam zrozumienie postaci takich, jak choćby Wincenty Witos, nie mówiąc już o Daszyńskim. „No wy tam w Rosji rzeczywiście nie mieliście, ale nas w to nie wciągajcie” – mogłaby mruknąć Johanna Haase.

Gdzieś znalazłem cytat z Witosa, iż sanacja uświadomiła mu różnicę między wolnością a niepodległością. W Galicji miał wolność, ale nie niepodległość, w II RP odwrotnie.

Johanna Haase widziała to chyba podobnie, tzn. ta prawdziwa, z drzewa genealogicznego. Dwudziestowieczne totalitaryzmy przekreśliły ten punkt widzenia – za Hitlera i Stalina już nie można było być po prostu „tutejszym”, od tożsamościowego stempelka zależało miejsce w kolejce po kartki żywnościowe, albo i w kolejce do eksterminacji.

Dla Johanny Haase te „małe ojczyzny” i galicyjskie niejednoznaczności były jak utracony skarb. Wysłuchalem wielu wspomnień o różnych jej przodkach. Chwilami to przypominało opowieści lemowskiego Cezarego Kouski.

Tam też był „dziadek z Wehrmachtu”, a raczej pradziadek w KuK Kriegsmarine. Największe wrażenie zrobiła na mnie opowieść o austriackim marynarzu, który uczestniczył w czymś, co – o ile dobrze zapamiętałem – było pościgiem za krążownikami Goeben i Breslau (nie robiłem notatek, mogłem coś pokręcić).

Dużo tu dyskutujemy o „ściganiu Europy”. Dla Johanny Haase to kolejny temat z serii „problemy Kongresówki”. Berlin, Wiedeń, Paryż, Ateny, były jej równie bliskie jak Warszawa (trochę razem bywaliśmy na różnych iwentach). Morze Śródziemne było dla niej tym, czym dla Warszawiaka zalew zegrzyński.

Traktowała Europę tak, jakby była postacią z powieści dziejącej się 120 lat temu – kimś, kto Orient Expressem przekracza granice, na których nie sprawdza się paszportów. No bo faktycznie moi kongresówkowi przodkowie potrzebowali ich choćby na wyprawę do Białegostoku – a jej cesarsko-królewscy przodkowie bez paszportu mogli popłynąc i do Stanów.

Nasuwają mi się teraz frazesy o „ostatniej podróży”, więc na tym już urwę to wspomnienie. Poza wszystkim innym, była to po prostu Dobra, Porządna Ludzka Osoba. Kto ją poznał, ten ją dobrze wspomina – a kto nie poznał, jego strata.

Idź do oryginalnego materiału