Midge dostała w finale „Wspaniałej pani Maisel” to, czego tak bardzo chciała, a serial zatoczył pełne koło pod wieloma względami. I choć po drodze można było mieć wiele zastrzeżeń, zakończenie jest niemal perfekcyjne. Spoilery.
„Wspaniała pani Maisel” przez pięć sezonów była wszystkim po trochu. Błyskotliwą komedią, feministycznym dramatem, mocną satyrą na show-biznes, opowieścią o rodzinie, o małżeństwie, macierzyństwie, o tym, iż nie można mieć wszystkiego. Historią o wielkiej ambicji, chęci życia po swojemu, przełamywaniu barier i zrzucaniu społecznych gorsetów. Serialem o kobiecie, która bywała superbohaterką, bywała antybohaterką, nie zawsze była miła, nie zawsze dawała się lubić, ale zawsze, choćby kiedy serial popadał w komediową przesadę bądź fabularnie kręcił się w kółko, była bohaterką po prostu naszą. Naszą wyśmienitą, magiczną, wspaniałą panią Maisel.
Wspaniała pani Maisel – Midge niemal jak Deborah Vance
Dlatego teraz, żegnając ją po pięciu sezonach – a wydaje się, iż i to było za mało, iż to wszystko, co zaaplikowano nam w pigułce przez ostatnich dziewięć odcinków, można było opowiedzieć lepiej i głębiej w kolejnych dwóch, trzech sezonach – nie da się nie poczuć emocji. Zwłaszcza iż Amy Sherman-Palladino nie postawiła na prosty happy end. Midge (Rachel Brosnahan) i Susie (Alex Borstein) co prawda żyją długo i choćby się ze sobą pogodziły, ale czy są szczęśliwe, moglibyśmy się już spierać. W starszej Midge jest ogromne zgorzknienie i zmanierowanie, widoczne we wszystkich futurospekcjach, choć trzeba przyznać, iż w 2005, kiedy snuje się samotnie po ogromnym pałacu, czule patrzy na ślubne zdjęcie z Joelem (Michael Zegen) i ogląda z Susie – razem, choć osobno, teleturniej – jest go najmniej. Midge już wie, iż nie może mieć wszystkiego.
Amy Sherman-Palladino zafundowała swojej heroinie życie prawdziwej komediowej divy, w finałowej serii przywodzącej nieco na myśl boską Deborah Vance (Jean Smart) z „Hacks„. W generalnie szczęśliwym zakończeniu ukryła więc wiele małych gorzkich zakończeń i życiowych refleksji. Midge ma wszystko, o czym marzyła, i jest w tym pionierką. Jest kobietą, która łokciami wywalczyła sobie miejsce na samym szczycie w męskim świecie komedii i choćby z tego powodu jej życie jest wielkie, wspaniałe i niezwykłe. Ale nie ma miłości, nie ma partnera ani dzieci u boku. Jest totalnie sama ze swoją równie samotną menedżerką i w tej samotności jeszcze je dzieli kontynent.
Narzekań na „Wspaniałą panią Maisel” uzbierało się przez lata sporo, od tego, iż sporo komediowych scen, zwłaszcza postaci pobocznych, w tym rodziców Midge (Tony Shalhoub i Marin Hinkle), sprowadzało się do roli irytujących zapychaczy, a skończywszy na tym, iż wiele istotnych tematów społecznych, w tym seksizm panujący w latach 50. i 60., nie tylko w świecie stand-upu, zaledwie zarysowano. Na dobrą sprawę „Hacks” w pół godziny, cofając się do początków kariery Deborah, powiedziało o tym więcej niż „Wspaniała pani Maisel” w pięć sezonów. I cóż, to po prostu był taki serial. Nie komediowe „Mad Men”, nie „Hacks” osadzone u progu lat 60., tylko kolorowe, komediowe i bardzo kobiece szaleństwo w stylu znanym fanom Sherman-Palladino.
Wspaniała pani Maisel i słodko-gorzkie zakończenie
Odpuśćmy więc na do widzenia narzekania, iż „Wspaniała pani Maisel” była sobą, a nie tym, czym my wolelibyśmy, żeby była – bo czas pochwalić jej twórczynię za to, co wyszło, i za wiele odwagi, jaką wykazała się w finale. Midge, zdobywając dokładnie to, czego chciała, dostała rzeczywiście gorzkie zakończenie, które nie zostało złagodzone na przykład zejściem się po latach jej i Joela – na co pewnie wielu widzów liczyło. Na przestrzeni finałowego sezonu stało się już bardzo jasne, iż dla nich obojga to była jedyna prawdziwa miłość w życiu. Oboje wskoczyli w małżeństwo, będąc dzieciakami i po prostu nie dali rady. I to, iż nie dali rady, zdeterminowało całe ich życie, wiążąc ich ze sobą na zawsze i nie dając im happy endu. Co jest odważną konkluzją ze strony twórczyni, bo pewnie wielu z nas po cichu liczyło na coś innego niż sto lat samotności.
Inna odważna rzeczy, którą zrobiła „Wspaniała pani Maisel”, to pokazanie, jak Midge przebiła się w programie Gordona Forda (Reid Scott) – najpierw w ramach przysługi, a w końcu łapiąc za mikrofon i po prostu robiąc swoje tam, gdzie jej zdecydowanie nie chciano. Sposób, w jaki tytułowe „cztery minuty” finałowego odcinka nawiązują do oszałamiającego występu Midge w premierze serialu, to czysta perfekcja. Ale znów, to, iż Midge w taki a nie inny sposób rozpoczęła wielką karierę, jest przeciwieństwem pójścia na łatwiznę ze strony twórczyni. To nie jest słodki świat, gdzie talent zawsze wygra, to brutalne realia show-biznesu. A przy tym Sherman-Palladino wyraźnie nam dała do zrozumienia, iż wielu rzeczy Midge może żałować, ale zdecydowanie nigdy nie będzie żałowała tego, w jaki sposób sięgnęła po to, co jej się należało. Zwłaszcza iż to, w jaki sposób Gordon przyznał się – prawdopodobnie w stu procentach szczerze – do swojego błędu i zaprosił ją na kanapę, to w zupełności wystarczająca legitymizacja.
Wspaniała pani Maisel – satysfakcjonujący finał serialu
Pośród wielu świetnych zakończeń w tym niemalże idealnym finale znalazło się również długo wyczekiwane przez fanów potwierdzenie orientacji seksualnej Susie. Dobrze, iż Sherman-Palladino nie ucięła tematu ani nie kazała zastanawiać nam się już zawsze, czy Susie jest queerowa, czy temat jej życia miłosnego w serialu po prostu pominięto i już, a my możemy sobie wyobrażać na ten temat, co tylko chcemy.
Inna ważna sprawa, która znalazła swoje rozwiązanie, to relacje Midge z rodzicami, które ta zresztą przeniosła na swoje dzieci. Oboje, każde na swój sposób, lekceważyli marzenia córki, jak również to, ile wysiłku wkłada w to, aby je spełnić. Finał, może trochę aż za słodko, ale chyba w tym momencie już potrzebnie, powiedział i Midge, i widzom – w sposób, który możliwy jest tylko w serialach Sherman-Palladino – iż Abe i Rose jednak są z niej dumni. I to dobra wiadomość, choćby jeżeli zrobiło się dość cukierkowo. A jednocześnie prawdziwe wydaje się to, iż Midge, doskonale świadoma tego, jak bardzo potrzebowała aprobaty rodziców, nie była w stanie dać jej swoim dzieciom. Bo jak łatwo się domyślić, po tym co wydarzyło się w programie Forda, po prostu zajęła się swoją karierą. I nigdy nie przestała zajmować się przede wszystkim nią.
Bardzo pasujące – do serialu, świata stand-upu, prawdziwej historii tego komika – zakończenie otrzymał również Lenny Bruce (Luke Kirby). Smutnego komika zobaczyliśmy w 1965 roku, czyli na jakiś rok przed śmiercią i na totalnym dnie w każdym aspekcie swojego życia. A jednak nie ma emocjonalnego pożegnania, bo Midge, próbując pomóc koledze, nie decyduje się z nim spotkać. Ich perfekcyjnym zakończeniem na zawsze więc pozostanie spędzona razem noc i jak się okazuje, ciasteczko z wróżbą. Pięknie i słodko-gorzko. I znów, na swój sposób idealnie, bo zostajemy z lekkim niedopowiedzeniem, nie widząc reakcji Midge na jego śmierć.
Wspaniała pani Maisel – finał jak pożegnanie znajomych
Ci z nas, którzy zawsze najbardziej we „Wspaniałej pani Maisel” lubili oglądać główną bohaterkę na scenie, również mają za co chwalić ten finał. Pomijając już to, jak serial zatoczył pełne koło, pozwalając Midge wybić się dokładnie w ten sam sposób, w jaki zaczęła całą przygodę ze stand-upem, cztery minuty przed mikrofonem u Forda to wyśmienity występ. Komediowa petarda z mocniejszym dodatkiem w postaci komentarza społecznego oraz wypowiedzeniem na głos credo pani Maisel: to kobieta, napędzana przez ambicję, która więcej nie będzie się wstydzić ogłaszać tego światu. Za ten ogień, za tę energię, za ten power pokochaliśmy i Midge, i Rachel Brosnahan, dzięki której oglądanie serialu choćby w słabszych momentach było przyjemnością.
I szkoda ją żegnać, zwłaszcza iż odnoszę wrażenie, iż – mimo iż twórcy podkreślają, iż sami chcieli kończyć – jest to podobny przypadek co np. „BoJack Horseman”. Świetny serial ze złożoną postacią, która miała do przebycia jeszcze dość długą drogę, ale ją skompresowano, streszczono w finałowym sezonie. Choć wiele rzeczy chciałoby się po prostu pogłębić – a przy tym znów w trakcie sezonu nie można było oprzeć się wrażeniu, iż Sherman-Palladino i spółka czasem tracą czas na niepotrzebne bzdurki (choćby musical o śmieciarzach – może i dobrze wykonany, w popisowym stylu Daniela Palladino, ale kilka wnoszący) zamiast skupiać się na tym, po co wszyscy tu przyszliśmy: satysfakcjonującym zakończeniu historii głównych postaci.
O ile więc w kategorii „najlepsze sezony” finałowa seria „Wspaniałej pani Maisel” nie będzie u mnie zbyt wysoko, o tyle lepszego finału nie mogliśmy wymarzyć. Było słodko, kiedy trzeba, gorzko, kiedy trzeba, a przede wszystkim widać, iż faktycznie był tu od początku wyraźny pomysł na pewną drogę, jaką musi przejść główna bohaterka, by znaleźć się tam, gdzie w końcu musiała się znaleźć. choćby więc jeżeli rzeczywiście jest to zakończenie nieco przyspieszone, wciąż pozostaje bardzo bliskie idealnego – satysfakcjonujące, niepozostawiające wielu otwartych furtek, niby szczęśliwe, ale jednak wcale nie tak bardzo. Z mnóstwem mrugnięć do fanów, odniesień do poprzednich serii, uroczych małych momentów (ostatnie „tits up!”, taniec Midge po wyjściu z biura Gordona, Abe i Rose ganiający nowojorskie taksówki w ostatnim zsynchronizowanym przypływie szaleństwa) i przede wszystkim prawdziwych emocji.
Maj upływa nam pod znakiem finałów seriali i na żegnaniu starych dobrych znajomych. Za chwilę zakończy się „Sukcesja” i „Barry”, które prawdopodobnie i pojedynczo, i w duecie dadzą radę przyćmić wszystkie inne tytuły. Ale „Wspaniała pani Maisel” zdecydowanie też nie ma się czego wstydzić. To świetne pożegnanie, bez dwóch zdań.