Kto zmieniłby pracę w prestiżowej restauracji i wygodne życie w kulturalnym Wrocławiu na dojenie kóz i zbieranie jajek w podlaskiej wsi? Oliwia (Anna Szymańczyk) prawdopodobnie będzie musiała. Pilny telefon - babcia umarła. Dwa dni wyproszonego u szefa urlopu. Niechciana konieczność i przykry obowiązek. Na miejscu trochę udawanej żałoby i garść prawdziwych pretensji. Oliwię z babcią Haliną Madej (Anna Seniuk) łączyły przed laty silna więź i emocjonalna bliskość, ale czas i odległość nadwyrężyły tę relację. Bardzo wiele się zmieniło, przede wszystkim w życiowych priorytetach Oliwii, którą porwał wielkomiejski pęd. Halina jednak zawsze widziała we wnuczce spadkobierczynię swojej zwierzęcej hodowli i produkcji sera - choćby kiedy bardzo się od siebie oddaliły. Nie chcę zdradzać za wiele (choć to raczej oczywiste jak urokliwość podlaskich krajobrazów), ale Oliwia zacznie się wahać, co zrobić ze swoją przyszłością. Szczególnie gdy sielską codzienność wzbogaci romantyczny poryw serca.
Wieś w polskim kinie ma dwa przejaskrawione i biegunowo odmienne oblicza. Wyjazd na prowincję to często traumatyczne doświadczenie. Patologiczny alkoholizm, małostkowość, powybijane okna, knucie i zdrady na porządku dziennym, kosa i konflikt wiszące w powietrzu. To w dużej części spadek po wybitnym kinie Wojciecha Smarzowskiego ("Wesele", "Dom zły"), ale też obraz ciągle żywy w społecznej wyobraźni. W "Nic na siłę" Bartosz Prokopowicz sięga po drugi, równie nierealistyczny stereotyp: wsi spokojnej, wsi wesołej. Idealizowanej krainy z bocianami dodającymi majestatu, gdzie chmury rzadko zasłaniają słońce, gdzie ciężka praca wywołuje zawsze uśmiech, gdzie sąsiedzkie i rodzinne relacje są niezachwiane (albo chwieją się bardzo delikatnie), gdzie wszędzie panuje porządek a tradycja spaja lokalną wspólnotę. Wieś Boćki w "Nic na siłę" to odludzie, pozbawiona zasięgu plama na mapie. Z jednym sklepem, strażacką remizą i ciasnymi domkami. A wszystko jednak jak z katalogu IKEI.
Jeśli pojawiają się jakieś problemy i kłopotliwe sytuacje, wynikają one z nieporozumień i niegospodarności, nigdy ze szczerze złych intencji. To kino ze szczęśliwym początkiem i szczęśliwym zakończeniem. Pokoleniowy konflikt w rodzinie Madejów to więc niewinna sprzeczka i gra w to, kto kogo przechytrzy - wsparta drobnymi uszczypliwościami oraz niezniszczalnym fundamentem miłości babci do wnuczki i wnuczki do babci. Chociaż po wsi błąka się dwójka szwagrów (Paweł Koślik, Piotr Rogucki) - zawsze lekko bądź mniej lekko podchmielonych i marzących o rozkręceniu bimbrowego biznesu - to normalka i żadna niedogodność. Obydwaj do rany przyłóż. Pewnie nie raz pianie koguta budziło ich ze słodkiego snu w rowie, ale zawsze wyglądają na stylizowanie niezdarnych i estetycznie obleśnych. Koszulki wyprasowane, śladu błota na spodniach, swetry dobrane na wymiar. choćby mordobicie na festynie wpisuje się w barwny lokalny koloryt. Wieś jak się patrzy.
Oliwia to zaradna dziewczyna, ale do rodzinnego domu wchodzi na szpilkach. Zanim nasza bohaterka poczuje się w Boćkach jak ryba w wodzie, Prokopowicz delikatnie sygnalizuje, jak wiele ją od tego świata różni. Porywczość charakteru wobec wszechobecnego luzu. Telefon w ręce i obojętność na otoczenie. Zamiast chwili zadumy - konkret i szybkie załatwienie spraw. Ale im częściej Oliwia powtarza, iż na wsi nie zostanie, tym więcej znajduje argumentów, iż to jednak jej miejsce na Ziemi. Zakochany w niej od pierwszego wejrzenia Kuba (Mateusz Janicki) tylko na to liczy. Zresztą wątek tego niezobowiązującego romansu się scenarzystom udał. Anna Szymańczyk z każdym kwadransem wypada aktorsko coraz bardziej naturalnie, a jej partner od początku wzbudza zaufanie i emanuje pewnością siebie.
"Nic na siłę" między wierszami opowiada też o zmieniającej się prowincji: ewolucji obyczajów i otwarciu na nowoczesność. Gdzieś jednopłciowa para wychowująca dziecko, gdzie indziej wątki o ociepleniu klimatu i przypominanie ekologii. A wszystko w zgodzie z tradycyjną wiejską przedsiębiorczością, kultywowaniem produkcji lokalnych produktów, sentymentem do ojcowizny i dbaniem o tradycję. Bliżej prawdy nie są ani upiorne wizje Smarzowskiego, ani niebiańskie Boćki Prokopowicza. Kino ma jednak ten przywilej, iż może bez umiaru tworzyć swoje własne uniwersa.
Wieś w polskim kinie ma dwa przejaskrawione i biegunowo odmienne oblicza. Wyjazd na prowincję to często traumatyczne doświadczenie. Patologiczny alkoholizm, małostkowość, powybijane okna, knucie i zdrady na porządku dziennym, kosa i konflikt wiszące w powietrzu. To w dużej części spadek po wybitnym kinie Wojciecha Smarzowskiego ("Wesele", "Dom zły"), ale też obraz ciągle żywy w społecznej wyobraźni. W "Nic na siłę" Bartosz Prokopowicz sięga po drugi, równie nierealistyczny stereotyp: wsi spokojnej, wsi wesołej. Idealizowanej krainy z bocianami dodającymi majestatu, gdzie chmury rzadko zasłaniają słońce, gdzie ciężka praca wywołuje zawsze uśmiech, gdzie sąsiedzkie i rodzinne relacje są niezachwiane (albo chwieją się bardzo delikatnie), gdzie wszędzie panuje porządek a tradycja spaja lokalną wspólnotę. Wieś Boćki w "Nic na siłę" to odludzie, pozbawiona zasięgu plama na mapie. Z jednym sklepem, strażacką remizą i ciasnymi domkami. A wszystko jednak jak z katalogu IKEI.
Jeśli pojawiają się jakieś problemy i kłopotliwe sytuacje, wynikają one z nieporozumień i niegospodarności, nigdy ze szczerze złych intencji. To kino ze szczęśliwym początkiem i szczęśliwym zakończeniem. Pokoleniowy konflikt w rodzinie Madejów to więc niewinna sprzeczka i gra w to, kto kogo przechytrzy - wsparta drobnymi uszczypliwościami oraz niezniszczalnym fundamentem miłości babci do wnuczki i wnuczki do babci. Chociaż po wsi błąka się dwójka szwagrów (Paweł Koślik, Piotr Rogucki) - zawsze lekko bądź mniej lekko podchmielonych i marzących o rozkręceniu bimbrowego biznesu - to normalka i żadna niedogodność. Obydwaj do rany przyłóż. Pewnie nie raz pianie koguta budziło ich ze słodkiego snu w rowie, ale zawsze wyglądają na stylizowanie niezdarnych i estetycznie obleśnych. Koszulki wyprasowane, śladu błota na spodniach, swetry dobrane na wymiar. choćby mordobicie na festynie wpisuje się w barwny lokalny koloryt. Wieś jak się patrzy.
Oliwia to zaradna dziewczyna, ale do rodzinnego domu wchodzi na szpilkach. Zanim nasza bohaterka poczuje się w Boćkach jak ryba w wodzie, Prokopowicz delikatnie sygnalizuje, jak wiele ją od tego świata różni. Porywczość charakteru wobec wszechobecnego luzu. Telefon w ręce i obojętność na otoczenie. Zamiast chwili zadumy - konkret i szybkie załatwienie spraw. Ale im częściej Oliwia powtarza, iż na wsi nie zostanie, tym więcej znajduje argumentów, iż to jednak jej miejsce na Ziemi. Zakochany w niej od pierwszego wejrzenia Kuba (Mateusz Janicki) tylko na to liczy. Zresztą wątek tego niezobowiązującego romansu się scenarzystom udał. Anna Szymańczyk z każdym kwadransem wypada aktorsko coraz bardziej naturalnie, a jej partner od początku wzbudza zaufanie i emanuje pewnością siebie.
"Nic na siłę" między wierszami opowiada też o zmieniającej się prowincji: ewolucji obyczajów i otwarciu na nowoczesność. Gdzieś jednopłciowa para wychowująca dziecko, gdzie indziej wątki o ociepleniu klimatu i przypominanie ekologii. A wszystko w zgodzie z tradycyjną wiejską przedsiębiorczością, kultywowaniem produkcji lokalnych produktów, sentymentem do ojcowizny i dbaniem o tradycję. Bliżej prawdy nie są ani upiorne wizje Smarzowskiego, ani niebiańskie Boćki Prokopowicza. Kino ma jednak ten przywilej, iż może bez umiaru tworzyć swoje własne uniwersa.