Wrooklyn Zoo – recenzja filmu. Ktoś tu przekombinował

popkulturowcy.pl 3 godzin temu

Współczesne polskie kino nie kojarzy mi się dobrze. Odkąd pamiętam, karmiona jestem kiepskimi komediami, które robione są na jedno kopyto, i sporadycznymi biografiami, które nie zapadają w pamięć. Szczerze wierzyłam, iż Wrooklyn Zoo zmieni moją opinię. Niestety ponownie się przeliczyłam.

W ubiegłym miesiącu miałam przyjemność zasiadać w fotelu kinowym dość często. Zwiastun filmu Wrooklyn Zoo widziałam więc wielokrotnie i to właśnie on zachęcił mnie do wybrania się na seans. Dobre ujęcia, dynamiczna akcja, mocna muzyka – jak tu nie być zaintrygowanym? Ktoś najwyraźniej włożył dużo pracy w to, aby zapowiedź wyszła tak dobrze, z filmem jest już zdecydowanie gorzej.

Historia opowiada o nastoletnim Adamie – wrocławskim królu deskorolki. Kosa, bo takie przezwisko ma główny bohater, to typowy buntownik. Jakbyśmy to powiedzieli w Ameryce: just a teenage dirtbag. Nauka angielskiego nie idzie mu najlepiej (w szkole ogólnie średnio sobie radzi, bo oceny poprawia seksem z nauczycielką), jednak marzy o wyjeździe do LA dzięki wygranej w konkursie skaterskim. Być może wakacyjne tygodnie upłynęłyby mu na szlifowaniu deskorolkowych tricków i robieniu zdjęć, jednak wszystko strasznie się komplikuje, kiedy poznaje swoją romską księżniczkę.

W filmie miesza się więc wiele światów. Są punkowi skejterzy, skinheadzi i Romowie. Można by z tego zrobić interesujący materiał o potyczkach różnych subkultur oraz przedstawić problem dyskryminacji ludności Romskiej. Po części właśnie to Krzysztof Skonieczny chciał zrobić w swoim najnowszym filmie, jednak z każdą minutą wychodzi to coraz gorzej. Na temat autentyczności przedstawienia młodzieży trudno mi się wypowiadać, ponieważ pochodząc z małej miejscowości, nigdy nie spotkałam się z tak zarysowanymi środowiskami. Jednak zamiast pokazania bogatej kultury romskiej i wierzeń tej ludności, zrobiono z nich wróżki. Na mnie te czary nie zadziałały.

Kosa i Zora // Kadr z filmu Wrooklyn Zoo

Przedstawienie różnych rytuałów to jedna sprawa. Wiadomo, iż wróżbiarstwo to jedna z tradycyjnych profesji wśród tej grupy etnicznej. Wątek z tarotem był interesujący – to, iż bieg wydarzeń oparty był na odczytaniu z kart przyszłości Kosińskiego, było naprawdę dobrym zabiegiem. Jednak oprócz tego bohaterom udało się wskrzesić zmarłego, ktoś metafizycznie poświęcił swoje życie za drugiego, a na koniec nieobecni jawili się widowni na ekranie w akompaniamencie słabego CGI nawiązującego do sposobu ich odejścia. Źle to wyglądało.

Niestety całości nie pomogła słaba gra aktorska. W role zakochanych wcielili się debiutanci. Natalia Szmidt jako Zora była charakterna, a jej przeszywające spojrzenie idealnie współgrało z kreacją postaci. Trudno powiedzieć coś podobnego na temat Mateusza Okuły, któremu zabrakło autentyczności. Najwięcej emocji aktor pokazywał, kiedy mógł na kogoś nakrzyczeć, jednak sztuczne dialogi w jego wykonaniu były na poziomie telewizyjnych paradokumentów.

Honor podratował Jan Frycz, świetnie wcielając się w rolę dziadka Kosy. interesujący był również gościnny występ amerykańskiego mistrza deskorolki Tony’ego Trujillo oraz rapera Zdechłego Osy, którego muzykę można było usłyszeć w filmie.

Mateusz Okuła jako Adam „Kosa” Kosiński // Kadr z filmu Wrooklyn Zoo

Tak naprawdę ciężko mi odczytać, co autor miał na myśli. Z jednej strony dramat sensacyjny, z drugiej jakieś przerysowane bajki. Raz pięknie nakręcone sceny, za chwilę zagadkowe sekwencje i okropnie wyglądające obrazy wygenerowane komputerowo. Trudno było się połapać, w jakich czasach tak w ogóle się znajdujemy – trochę tu lat 90., jednak zdjęcia z analoga kontrastują z aktualnym plakatem trasy Zdechłego Osy.

Nie mogę Wrooklyn Zoo odmówić obrazów przykuwających oko. Scena w deszczu na cmentarzu czy jazda na płonącej deskorolce robiły wrażenie, tak samo jak nagrania bójek i pokazów w skateparku, które były intensywne i efektowne. Jednak te piękne ujęcia nijak nie łączą się z całością, a dodane są do filmu raczej tylko dlatego, iż dobrze wyszły. Równie przypadkowe są zupełnie niezrozumiałe sceny, kiedy widz choćby nie wie, czy jest to sen głównego bohatera, jego narkotykowa projekcja rzeczywistości czy jeszcze inna metafora, którą odbiorca sam powinien jakoś odczytać.

Wrooklyn Zoo nie spełnił moich oczekiwań. Naprawdę spodziewałam się po nim ciekawej, szczerej opowieści o dorastaniu, miłości i miejskich porachunkach. Byłoby to możliwe do zrealizowania, gdyby twórców nie poniosła wyobraźnia. Moim ulubionym elementem tego filmu jest chyba muzyka – surowa, agresywna i naturalna dla tego obrazu. Dobrze komponowałaby się z całością, gdyby sceny również takie były. Ostatecznie wyszedł z tego jeden wielki miszmasz.


Tekst powstał dzięki współpracy z Cinema City.


fot. główne: kadr z filmu Wrooklyn Zoo (2024)

Idź do oryginalnego materiału