„Wróbel” – miernota życiowa i filmowa | Recenzja | 49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

filmawka.pl 2 tygodni temu

Na ekranach kin widzieliśmy już wiele filmów o zwyczajnych ludziach: prosto poprowadzonych, linearnych historii o everymanach, których widzimy w lustrze i mijamy na ulicy w drodze do pracy. Ludzi porwała opowieść o amerykańskim kierowcy autobusu z Patersona Jarmusha czy japońskiego dozorcy miejskich toalet z Perfect days Wendersa. W poetyckich słowach dotykały one istoty istnienia i wystawiały pomniki dla filozofii życia, z którą wielu Kowalskich się utożsamia. Tomasz Gąssowski chciał w swoim debiutanckim filmie – Wróbel – uzyskać podobny efekt. Postanowił przenieść widza na polską prowincję, by pokazać pospolite życie pospolitego człowieka z pospolitą pracą i nazwiskiem na cześć jednego z najpospolitszych ptaków.

Wróblom – choć są przez cały czas jednym z najliczniejszych ptaków w Polsce – grozi wyginięcie, o czym dowiadujemy się w jednej z pierwszych scen filmu. Wymiera także zawód listonosza, uprawiany przez pragmatycznego Remigiusza Wróbla (Jacek Borusiński). Bohater rozsmakowuje się w rutynie swojego życia: chlebie z miodem zjadanym na każde śniadanie, zupie pomidorowej – na obiad, brzdąkaniu na gitarze i grze w amatorskim klubie piłkarskim. Żyje w samotności, wszędzie dojeżdża rowerem, zna na pamięć każdą ulicę i dom, a zamiast z Wikipedii korzysta z encyklopedii. Nagle w jego życiu pojawiają się dwie nowe osoby, które burzą dotychczasowy porządek.

Jeśli wychowaliście się na wsi w latach 2000. lub chociaż spędziliście tam wakacje, Wróbel może przywrócić wam kilka znajomych obrazów i zapachów. Trudno mi jednak określić dokładny czas akcji filmu – być może przegapiłem wskazujący na to szczegół, ale prawdopodobnie mamy do czynienia z momentem, gdy na wsi pojawiają się pierwsze komputery (ich obsługę przedstawia bohaterowi cool zakonnica). W przeciwnym razie nie tylko Remek lęka się nowoczesności – to najwyraźniej lęk cywilizacyjny całej lokalnej społeczności. Nie jest to jednak najbardziej osobliwa charakterystyka miejsca akcji. W Gąssowskim niewątpliwie były bowiem dwa wilki. Pierwszy z nich chciał przedstawić lekkość bytu na prowincji Polski B – slow life, świat nietknięty wielkomiejskim zepsuciem. Drugi nakazał mu wprowadzić na wieś lokalną gangsterkę, która rządzi całą miejscowością i klubem piłkarskim, a wraz z nią pojawiają się: skorumpowani policjanci, polityczne układy i złodzieje rowerów. Z jednej strony uniwersalna historia zwyczajnego człowieka, z drugiej – tło rodem z kina gangsterskiego o sycylijskiej mafii. Taka adekwatność filmowych realiów, z którą widz musi się po prostu pogodzić, bo działalność gangusów nie wpływa choćby znacząco na fabułę.

„Wróbel” / mat. prasowe Next Film

Choć starano się mnie o takowej przekonać, nie do końca wierzę w przemianę bohatera. Jego droga oparta jest na zawarciu dwóch nowych znajomości – w przeciwnym razie przez cały film oglądalibyśmy jego brzdąkanie i kopanie w piłkę – ale trudno jest uwierzyć w autentyczność którejkolwiek z nich. Szczególnie jego relacja z Marzeną (Julia Chętnicka) jest szalenie nieprzekonująca – niełatwo zrozumieć, dlaczego ta dwójka odnalazła wspólny język. Choć aktorzy dwoją się i troją, aby uwiarygodnić swoje kreacje, nie udaje im się zapełnić scenariuszowych luk i kuriozalnych ciągów zdarzeń.

Obsada jest najjaśniejszym punktem Wróbla. Jacek Borusiński buduje swoją postać na melancholii skrywanej pod prostodusznością, co nadaje jego postaci autentyczności. To także kreacja bardzo fizyczna: fenomenalne, jakie cielesne cechy – sposób poruszania się i mówienia – nadał swojemu bohaterowi. Wspominałem o obrazach, które może przywołać film – Remigiusz Wróbel to najdosadniejszy z nich, w którym wielu odnajdzie odbicie swojego ojca, wuja, dziadka czy sąsiada. Partnerująca mu Chętnicka swoją energią wprowadza do filmu powiew świeżości i świetnie kontrastuje z pozbawionym werwy protagonistą.

Niełatwą rolę miał także Krzysztof Stroiński, który zapisanym w scenariuszu anomaliom swojego bohatera musiał nadać realistycznego rysu – na szczęście udało mu się. Jego bohater cierpi na tajemniczą, niesprecyzowaną chorobę: raz stoi nad grobem i nie ma siły wstać z łóżka, innym razem biegnie przez całą wieś i wybiera się na mecze piłki. Mogłaby powstać z tego niezła karykatura, ale aktor, który nie wymawia przez cały film ani słowa, umiejętnie operuje gestami. Są też w Wróblu role słabsze. Łatwo zapomnieć o poprawnym Piotrze Roguckim w roli Pedra – to wybitnie miałki bohater, jak na lokalnego gangstera. Przemilczę natomiast postać Jerry’ego – farbowanego gitarzysty, reprezentującego na ekranie wielkomiejskie towarzystwo (możecie się domyślić).

„Wróbel” / mat. prasowe Next Film

Warto wspomnieć, iż Borusiński jest aktorem i autorem tekstów w komediowej grupie teatralnej Mumio. Nie dziwi zatem, iż swoją grą proponuje nieco inną humorystyczną tonację, niż zwykle bywa w polskim komediach z białymi plakatami (z resztą, tutaj plakat jest niebieski). Scenariusz pisał jednak sam Gąssowski i jeżeli chodzi o humor, jest tu różnie – mamy kilka naprawdę udanych żartów sytuacyjnych i kilka dziaderskich dowcipów, o których wolałbym od razu zapomnieć. Ale nie będę się nad tym filmem pastwić – jak mówi chińskie przysłowie: do wróbla nie strzela się z armaty. Widać serce Gąssowskiego do tematu – twórca zaczynał od komponowania muzyki do filmów, między innymi dla swojego przyjaciela, Andrzeja Jakimowskiego. Pozazdrościł koledze po fachu i sam również postanowił opowiadać o pominiętych bohaterach. Poszedł do Szkoły Wajdy, czego efektem był krótkometrażowy debiut – Baraż, film o bezrobotnym ojcu, także z piłką nożną w tle i Borusińskim w roli głównej. I choć widać, iż reżyser posiada fach w ręku, nie potrafi jeszcze wystarczająco porwać i zaciekawić widza.

Choć sceny łączą się ze sobą z wdziękiem, filmowi nie udaje się wybić ponad miernotę Remigiusza Wróbla. Wydaje się, iż scenariusz został na siłę rozciągnięty na pełny metraż – a uroku Borusińskiego i historii o życiowej pierdole nie wystarczyło na 105 minut, bo z czasem film zaczyna zwyczajnie nużyć i niemiłosiernie się dłużyć. Nie ma tu także żadnych ciekawych rozwiązań realizacyjnych i inscenizacyjnych, a to wszystko składa się na bolesną poprawność produkcji. Aż trudno uwierzyć, iż Wróbel jest filmem przeznaczonym do dystrybucji kinowej – na kilometr wyczuwalny jest tu sznyt filmów telewizyjnych, choć obawiam się, iż widz, który mógłby sięgnąć po pilota, prędko przyłączyłby program na Jeden z dziesięciu. Podsumowując, ptaszki nie mają w tym roku szczęścia. Zawiódł zarówno Wróbel, jak i Kruk – nie pozostało już chyba nic, tylko czekać na Pingwina…

Korekta: Aleksandra Kowalewska

Idź do oryginalnego materiału