„Wolf Man” – rodzinny dramat wilkołaka [RECENZJA]

filmawka.pl 8 godzin temu

Moda na tworzenie filmowych uniwersów na szczęście przeminęła. Nikomu poza Marvelem nie udało się powiązać ze sobą kilkunastu tytułów i utrzymać wysokiego zainteresowania publiczności przez ponad dekadę, ale choćby superbohaterowie z biegiem czasu zaczęli wydawać się… mniej super. Nie było jednak bardziej spektakularnego upadku od skasowanego już po pierwszym filmie Dark Universe, a kolejna inkarnacja wilkołaka miała być jego częścią.

Według pogłosek do roli z początku typowano Dwayne’a Johnsona, co najpewniej okazałoby się tak piękną katastrofą, iż aż szkoda jej uniknięcia. kilka od likantropa z bicepsem większym od kłów i przyćmiewającym obydwa ego można oczekiwać, ale na pewno nie wypadłby gorzej od próby zawłaszczenia uniwersum DC pod postacią Black Adama. Fiasko Mumii z Tomem Cruisem przekreśliło zapowiadane z rozmachem plany, ale potwory Universala to zbyt ważna, zbyt silnie związana z początkami kina i wreszcie skrywająca zbyt duży potencjał na spieniężenie marka, by całkowicie ją porzucić.

Kadr z filmu „Wolf Man” / United International Pictures Sp z o.o.

Pomysł na to, co dalej z głęboko zakorzenionym w amerykańskiej kulturze panteonem nadnaturalnych postaci zaproponował Leigh Whannell, a jego wizja Niewidzialnego człowieka – przyziemnego thrillera o stalkerze i obiekcie jego obsesji – spotkała się z na tyle pozytywnym odzewem publiczności i krytyków, iż mniej znana połowa duetu odpowiedzialnego za sukces pierwszej części Piły zaskarbiła sobie sympatię studia. W dodatku z początku wiele wskazywało na to, iż w rolę tytułową wcieli się Ryan Gosling, jeden z nielicznych aktorów, którego nazwisko przyciąga do kin niezależnie od tego, w czym gra. Ostatecznie inne zobowiązania pokrzyżowały plany, ale Gosling został producentem wykonawczym.

Dla zwolenników pierwowzoru z 1941 roku nowy kierunek z jednej strony był dobrą wiadomością, nastawienie na akcję i wysokobudżetowy pokaz fajerwerków rzadko wychodzą horrorowi na dobre, z drugiej – Whannell dał się poznać jako reżyser nieprzejawiający woli do odbiegania od schematów, a jedynie uwspółcześniania ich. Wolf Man to potwierdził – kolejne punkty scenariusza bez trudu można dopowiadać sobie samemu, a jednak niewielka obsada, intymny nastrój wzmocniony pięknymi oregońskimi plenerami i na ogół sprawnie stopniowane napięcie potrafią przekonać, iż ciemna sala kinowa nie różni się aż tak bardzo od mrocznego lasu.

Whannellowi kilka razy wymsknął się nieporadny jump scare, wilkołacze spojrzenie na świat, gdzie ludzkie oczy świecą jak małe latarki, przypomina efekty stosowane w komercyjnych horrorach z początku tego stulecia i adekwatnie każda próba skierowania filmu na tor grozy kończy się fiaskiem. Nadrabia za to klaustrofobicznym thrillerem z akcją osadzoną na ograniczonej przestrzeni i przede wszystkim rodzinnym dramatem, którego bohaterowie dają się lubić.

Kadr z filmu „Wolf Man” / United International Pictures Sp z o.o.

Historie o gwałtownej transformacji ciała na ogół opowiadane są z jednej z dwóch perspektyw – albo z pierwszoosobowej, kiedy narracja ma być maksymalnie osobista, a utrata kontroli nad własnym organizmem przytłacza publiczność (jak w Substancji), albo z nakierowanej na tragedię bliskich, za wszelką cenę szukających w zdeformowanym stworzeniu osoby, którą kiedyś kochały (jak w Przemianie Franza Kafki). Wolf Man jednoznacznie przynależy do drugiej z tych kategorii – nie poznajemy stanów umysłowych Blake’a (Christopher Abbott), gdy zakażenie bierze nad nim górę. Nie mamy pewności, czy goni za rodziną, bo pragnie udowodnić, iż przez cały czas jest sobą, czy zamierza rozszarpać ją na strzępy. To żona (Julia Garner) i córka (Matilda Firth) dźwigają ciężar emocjonalny każdej sceny, a iż wcześniej wyraźnie zarysowano rozpad relacji pomiędzy nimi, można by zachodzić w głowę, czy będą w stanie działać razem w obronie przed tym, który do niedawna stanowił spoiwo trzymające to trio razem. Można by, ale ostatnie akapity scenariusza przez cały czas są tak wyraźne jak rozświetlone ofiary widziane oczami goniącego za nimi wilkołaka. Finał konfrontacji mógł być tylko jeden.

Sięganie po oczywiste rozwiązania nie zawsze jest w horrorze mankamentem. Wszyscy przecież wiemy, iż czego by nie zrobić Jasonowi Voorheesowi, w końcu i tak wstanie, żeby pozbawiać życia kolejne nastolatki obozujące w Crystal Lake, ale film to nie książka, a treść nie jest jego jedynym elementem. W przypadku filmu o wilkołakach występuje szczególne kryterium, które podnosi lub obniża jego jakość – scenę przemiany. Kiedy w Zmierzchu w ułamku sekundy komputer nadaje człowiekowi kształt po prostu wielkiego wilka, należy spodziewać się najgorszego. Kiedy w Amerykańskim wilkołaku w Londynie bohater Davida Kesslera wije się i zawodzi z bólu, krzyczy z przerażenia na widok wydłużającej się własnej dłoni, desperacko wzywa ratunku wykręcany zdradą własnego ciała – wtedy można się spodziewać czegoś więcej niż kilku trupów, zanim srebrny pocisk dosięgnie stwora przed happy endem. Obraz Johna Landisa, choć ma już ponad cztery dekady, wciąż pozostaje niedościgłym wzorem, ale Whannell test transformacji przeszedł z pozytywnym wynikiem. Podkreślił fizyczne cierpienie Blake’a, psychiczne zdezorientowanie i lęk wymieszany z obłędem zagrane samą mimiką, a do tego niespiesznie stopniuje kolejne objawy, przedstawiając likantropię jak chorobę (scena z „głośnym” pająkiem doskonale ukazuje wczesne stadium przeobrażenia). Ten wilkołak może i podąża ścieżką wydeptaną przez wielu poprzednich, ale tylko garstka z nich wyglądała równie imponująco.

Kadr z filmu „Wolf Man” / United International Pictures Sp z o.o.

W przypadku potworów Universala bezwzględnie obowiązuje zasada „mniej znaczy więcej”. Akcja, wybuchy, walki wampirów z wilkołakami, Potwora Frankensteina z Potworem z Czarnej Laguny – lepszym miejscem na takie atrakcje jest Koszmarne Komando albo Hellboy. Whannell postawił na kameralny nastrój i dramat zwykłych ludzi, co mimo pretekstowego scenariusza sprawdziło się na tyle dobrze, iż nie będzie zaskoczeniem, o ile niedługo zostanie mu powierzone odświeżenie historii doktora Jekylla i pan Hyde’a albo innego stwora, którego, zamiast w wiktoriańskiej Anglii, starożytnym Egipcie albo w Transylwanii z końca XIX wieku, można osadzić we współczesności.

korekta: Oliwia Kramek

Idź do oryginalnego materiału