Początkowo sądziłam, iż Zmutowany Chaos, czyli najnowszy film o nastoletnich żółwiach ninja, będzie kolejnym średniakiem na młodszej widowni, tak jak poprzedzająca go seria z 2018 roku. I chyba dawno nie byłam tak zadowolona, iż się myliłam.
Wojownicze Żółwie Ninja: Zmutowany Chaos to pełnometrażowy film animowany w reżyserii Jeffa Rowe’a. Poznajemy w nim czterech zmutowanych braci – Raphaela, Michelangela, Leonarda oraz Donatella – którym mieszkanie w ukryciu, z dala od reszty świata, zaczyna coraz bardziej doskwierać. Chłopcy chcieliby żyć jak normalni nastolatkowie: uczyć się w liceum, chodzić do kina, zaprzyjaźniać się czy zakochiwać w rówieśnikach… Niestety jednak ludzkość nie akceptuje ich i traktuje jak wynaturzenie, które należy wytępić. By to zmienić, mutanci oraz ich nowa znajoma imieniem April biorą na cel Supermuchę – złoczyńcę od pewnego czasu terroryzującego Nowy Jork. W końcu jeżeli go pokonają i zostaną bohaterami, to wszyscy ich pokochają, prawda?
Fabuła opiera się o dość istotny dylemat, choć ubrany w komediowo-akcyjniakową powłoczkę – czy ludzie naprawdę są tacy źli? Ojciec żółwi, Splinter, jest święcie przekonany, iż tak. Przed mutacją populacja powierzchni wiecznie nim pogardzała, zaś gdy po adoptowaniu czterech gadów próbował dać jej drugą szansę, potraktowała go jeszcze gorzej. Dlaczego? Bo nie wyglądał jak człowiek. Tylko tyle. Jego synowie jednak bardzo nie chcą w to wierzyć i gotowi są zrobić wszystko, by ludzie ich polubili. Pragną życia normalnych nastolatków i są pewni, iż jeżeli pokażą się mieszkańcom Nowego Jorku z dobrej strony, to ich marzenie się spełni. Która ze stron ma rację? Cóż, nie da się tego jednoznacznie stwierdzić – i chyba właśnie to w fabule Zmutowanego Chaosu szanuję najbardziej. Ludzkość to nie monolit, nie każdy oraz nie zawsze zachowuje się tak samo. I bardzo dobrze, iż film nie próbuje nam tego wmówić – choćby jeżeli i i tak odrobinę upraszcza temat.
Rozterki światopoglądowe to jednak nie jedyne, co ta animacja oferuje – w końcu to wciąż bajka o zmutowanych żółwiach ninja, prawda? Są one więc jedynie zgrabnie przemycone przy okazji prawdziwego mięsa – batalii z Supermuchą. Rany, ileż tu jest dobra! Sztuki walki, wyścigi, mordercze bronie, pułapki, sceny zahaczające już praktycznie o horror… no, trochę się tu dzieje – i, co najważniejsze, dzieje się naprawdę zjawiskowo pod kątem artystycznym. Na samym początku filmu prowadzenie kamery nie do końca mi się podobało, ale sceny batalistyczne błyskawicznie wybiły mi ten zarzut z głowy. Ten film jest po prostu naprawdę ładny pod każdym względem. Grafika ma swój charakter i potrafi wpompować trochę życia choćby w puste, brudne nowojorskie zaułki, z kolei montaż jeszcze dodatkowo podnosi atrakcyjność i tak już ładnych scen.
A wiecie, co podobało mi się jeszcze bardziej? Soundtracki. Zmutowany Chaos ma ścieżkę dźwiękową wpasowującą się idealnie w mój gust. Energiczna, czasem bardziej elektroniczna, innym razem nieszczędząca sobie starych, dobrych bębnów. Do tego zaś dochodzą jeszcze piosenki stanowiące popkulturowe żarty – i one też naprawdę działają, choćby jeżeli na papierze wsadzenie ich tam musiało brzmieć jak skończony absurd. Nie wiem, kto wpadł na to, by użyć niektórych z nich, ale zasłużył na podwyżkę.
Szkopuł w tym, iż żeby nas one bawiły, musimy najpierw je znać. I to tyczy się prawie wszystkich dowcipów występujących w tej animacji, jako iż czerpią one z popkultury całymi garściami. Dzieci młodsze niż 12 lat raczej nie wiedzą, co to BTS, kim jest Chris Hemsworth ani dlaczego dwie studentki z tyłu sali prawie popłakały się ze śmiechu, kiedy z głośników popłynęło jakieś piskliwe męskie wycie. Zmutowany Chaos to nie jest film dla małych dzieci. jeżeli więc wasze pociechy nie skończyły jeszcze szóstej klasy, to chyba lepiej poszukać innego seansu. Z drugiej strony jednak o ile sądziliście, iż mając dwadzieścia parę lat, jesteście „za starzy” na tę bajkę – gówno prawda, marsz do kina. Znajdujecie się znacznie bliżej widowni docelowej, niż sądzicie.
Krótko mówiąc, to właśnie rówieśnicy głównych bohaterów (i trochę wzwyż) będą się najlepiej bawili na tym filmie. Zresztą, w tej wersji Donnie, Raph, Leo oraz Mikey generalnie są młodzieżowi do oporu, nie tylko pod względem popkulturowych zainteresowań. Balansują wręcz na cienkiej granicy karykatury, ale zwykle jej nie przekraczają (z jednym wyjątkiem, ale o tym zaraz). Jak to dzieciaki, bywają żenujący, ale wciąż naprawdę sympatyczni z tą swoją chaotyczną energią i nadmiarem entuzjazmu. Ich charaktery nie są jakoś mocno rozbudowane, aczkolwiek każdy ma coś odróżniającego go od reszty – tak jak we wszystkich poprzednich seriach z tej franczyzy. Ich relacja z ojcem zaś, oprócz rozbawienia, potrafi wywołać u widza także głębsze emocje i ani przez chwilę nie pozwala zwątpić w prawdziwość ich więzi.
Jedyne, co mogę zarzucić gadzim braciom oraz prawie wszystkim pozostałym bohaterom, ma niestety związek z polską wersją językową. To, iż Donnie brzmi, jakby był o połowę młodszy od swoich braci, wiedzieliśmy już po zwiastunie. O dziwo jednak bardzo łatwo się do tego przyzwyczaić i w trakcie seansu nie kłuje już tak w uszy. Większym problemem jest za to uparte wciskanie postaciom w usta salwy „młodzieżowych” słów. Tłumacze miejscami trochę przegięli z ilością tego typu zwrotów. Ci, którzy ich nie znają, mogą mieć problem ze zrozumieniem części dialogów. Z kolei tych, którzy tak, będzie czasem trochę skręcać. Poważnie, nie znam ani jednej osoby nieironicznie używającej części z tych sformułowań. A, warto napomknąć, jestem przedstawicielką generacji Z.
Wojownicze Żółwie Ninja: Zmutowany Chaos bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. To chyba pierwsza produkcja z tej franczyzy, która naprawdę mi się podobała od czasu kreskówki z 2012 roku. Fabuła angażuje oraz prowadzi do zaskakująco trafnych wniosków, a warstwa audiowizualna po prostu wymiata. choćby pomimo przegięcia z „młodzieżowym” słownictwem bawiłam się na tym filmie świetnie. I nieważne, czy znaliście poprzednie produkcje o mutantach w skorupach, czy też nie, wciąż serdecznie polecam się wybrać. Animacja powinna zapewnić dobrą rozrywkę każdemu, kto choć trochę zna się na popkulturze (i mniej-więcej rozumie „nastoletni slang”).
Powyższa recenzja powstała we współpracy z siecią kin Multikino
Grafika główna: materiały promocyjne (Nickelodeon, Paramount)