Wojciech Smarzowski: między moralitetem a intelektualną pustką

gazetatrybunalska.info 1 tydzień temu

7 listopada na ekrany polskich kin wszedł „Dom dobry” – kolejny film Wojciecha Smarzowskiego, twórcy znanego z brutalnie realistycznych opowieści o polskiej rzeczywistości. To idealny moment, aby przyjrzeć się dokonaniom reżysera.

Wojciech Smarzowski od lat uchodzi za reżysera, który „nie boi się prawdy”. Jego filmy mają obnażać narodowe przywary, demaskować obłudę i grzechy Polaków. Z pozoru – kino odważne, zaangażowane, bezkompromisowe. W rzeczywistości – płytka publicystyka ubrana w estetykę szlamu i przemocy. Smarzowski nie analizuje zła, on nim epatuje. Nie stawia pytań, ale wali w widza młotem własnych obsesji.

Nie zawsze był reżyserem „trudnych prawd”. Zanim nakręcił swoje „Wesele”, realizował odcinki telenowel i seriali telewizyjnych: „Na Wspólnej”, „BrzydUla” i inne produkcje, które nie miały nic wspólnego z artystyczną niezależnością. To tam uczył się telewizyjnego rytmu, prostych emocji i schematów narracyjnych.

Dziś ten etap jego kariery jest skrzętnie pomijany przez krytyków i recenzentów, którzy budują legendę Smarzowskiego jako bezkompromisowego wizjonera, stojącego w opozycji do mainstreamu. Tymczasem jego filmowa wyobraźnia ma właśnie telewizyjny rodowód – to proste moralitety o złu, opowiedziane w konwencji sensacyjno-melodramatycznej.

Paradoks polega na tym, iż reżyser, który dziś uchodzi za „sumienie narodu”, zaczynał od czystej chałtury. I może dlatego jego filmy są tak jednoznaczne: zamiast konfliktów i sprzeczności mamy gotowe tezy, jak w serialowym scenariuszu. Smarzowski myśli odcinkami – tylko zamiast reklamy proszku do prania mamy moralne kazania w tonacji brązu.

Od debiutanckiego „Wesela” z 2004 roku Smarzowski buduje jeden i ten sam mikrokosmos: Polska jako kraina pijaństwa, agresji i zepsucia. Kamera brodzi w błocie, aktorzy bełkoczą przez opary alkoholu, a każda relacja kończy się upokorzeniem. Bohaterowie nie mają wolnej woli – są skazani na podłość, jakby zło było ich jedynym językiem. Reżyser wciąż powtarza ten sam gest: pokazuje świat po katastrofie moralnej i udaje, iż to diagnoza rzeczywistości.

„Dom zły” był rozwinięciem tego schematu. Opowieść o bimbrowniku, chciwości, milicjantach, donosach miała być metaforą PRL-u, a stała się tylko estetycznym pokazem brutalności. Zamiast refleksji nad systemem – orgia przemocy.

Gdy Smarzowski sięga po historię, jego metoda nie zmienia się ani na jotę. „Róża” – dramat Mazurów w latach 40. – to katalog okrucieństw, w którym cierpienie ma wartość czysto wizualną. Kamera rozkochana w brudzie i ranach nie zostawia miejsca na wewnętrzny dramat postaci.

Podobnie w „Wołyniu”: temat rzezi wołyńskiej mógł stać się impulsem do refleksji o pamięci, winie, trudnej tożsamości. Tymczasem dostajemy emocjonalny horror, pozbawiony intelektualnego kontekstu. Zło „po prostu jest”. Widownia wychodzi wstrząśnięta, ale kilka zrozumiała.

W „Drogówce” reżyser zamienia policjantów w groteskowe potwory, funkcjonariuszy bez krzty moralności. Każdy jest sprzedajny, każdy brudny. To już nie film o instytucji, ale parabola o powszechnym zepsuciu. Smarzowski nie ufa w żadne odcienie szarości – czyni zło totalnym i bezwzględnym, a przez to… nudnym. Gdy wszystko jest zepsute, nic już nie jest ważne.

„Pod Mocnym Aniołem”, adaptacja powieści Jerzego Pilcha, mogła być dla Smarzowskiego szansą na przełamanie schematu. Pilch pisał o upadku z ironią, z autoświadomością, z czułością wobec ludzkiej słabości. Smarzowski tę duchową ambiwalencję zredukował do rzygania i delirium. Alkoholizm staje się widowiskiem fizjologicznym, nie dramatem egzystencjalnym. W efekcie powstał film o „rzyganiu z przesłaniem” – groteskowy i dosłowny.

W „Klerze” twórca porzuca choćby pozory metafory. To film manifest, gotowy moralitet, który mówi widzowi, co ma myśleć. Każdy ksiądz to hipokryta, każda parafia – siedlisko grzechu. Smarzowski, zamiast prowokować refleksję, daje publiczności komfort potępienia: „wszyscy są winni, tylko my – oświeceni widzowie – jesteśmy czyści”.

Drugie wydanie „Wesela” (2021) tylko powiela ten ton. Reżyser zderza współczesną biesiadę z pogromem sprzed lat, ale nie prowadzi do zrozumienia historii. To moralne kazanie, ilustrowane krwią i upadkiem, a nie film, który poszerza horyzont widza.

Porównania do Alekseja Bałabanowa narzucają się same – obaj twórcy operują brutalnym realizmem, obaj pokazują społeczeństwo po moralnej katastrofie. Ale różni ich wszystko, co istotne. Bałabanow, w „Bracie”, „Morfinie” czy „Ładunku 200”, szuka w zbrodni śladu metafizyki. W jego filmach przemoc jest narzędziem poznania – prowadzi do pytania o naturę zła, o człowieka w świecie bez Boga. To kino religijnego niepokoju, choćby wtedy, gdy mówi językiem nihilizmu.

Smarzowski na tle Bałabanowa wypada jak jego telewizyjny sobowtór. U niego zło nie ma głębi ani kontekstu. Nie wyrasta z historii, z duchowości, z konfliktu – ono po prostu jest. Bohaterowie nie poszukują sensu, nie mierzą się z winą; oni tylko cierpią i upijają się, jakby wódka mogła zastąpić metafizykę. Tam, gdzie rosyjski twórca prowokuje widza do refleksji, Smarzowski jedynie utwierdza go w przekonaniu, iż świat to śmietnik.

Bałabanow filmował Rosję jak piekło, ale wierzył, iż z piekła można próbować się wydostać. Smarzowski filmuje Polskę jak breję – i zdaje się w tej brei urządzać z wygodą.

Smarzowski wypracował własny język: nerwowa kamera, mrok, brud, groteskowa gra aktorska. Problem w tym, iż styl stał się treścią. Jego filmy wyglądają jak autoplagiaty – kolejne wersje tej samej przypowieści o narodowej degrengoladzie. Widz, który zna jedno „Wesele”, widział już wszystkie.

Wojciech Smarzowski to moralista bez transcendencji. Potrafi szokować, ale nie potrafi zrozumieć. W jego filmach nie ma wiary w człowieka, nie ma choćby ciekawości. Jego twórczość nie opisuje Polski, ale jego własne obsesje. I choć udaje prawdę, coraz bardziej przypomina ceremonię autodestrukcji bez myśli.

Warto zauważyć, iż kino Wojciech Smarzowski nigdy nie zostało znacząco wyróżnione na dużych festiwalach filmowych, mimo swojej widoczności i medialnego rezonansu.

→ Bywalec

11.11.2025

• zdjęcie tytułowe: Wojciech Smarzowski na planie filmu „Wesele”, foto / źródło: Film Polski

• więcej tekstów autora: > tutaj

Bywalec – (ur. w 1971 roku w Piotrkowie Trybunalskim) – absolwent I LO im. Bolesława Chrobrego. Wyjechał za nauką do Warszawy i nigdy już do rodzinnego miasta nie powrócił; pojawia się tu tylko na pogrzebach. Pamięta czasy, gdy o filmach rozmawiało się po seansie, a nie w mediach społecznościowych. Nie lubi pozorów, ceni rzemiosło i szczerość. Pisze rzadko, tylko wtedy, gdy naprawdę coś go poruszy.

Idź do oryginalnego materiału