Włodzimierz Nahorny, „Chopin jazzu”: Dałem z siebie wszystko. Po pracy nad płytą trafiłem na OIOM | Chopin jazzu

polityka.pl 8 godzin temu
Zdjęcie: Piotr Gruchała


Skąd ten przydomek? Jestem liryczny, więc czasami zahaczam o melodykę słowiańską – mówi Włodzimierz Nahorny, który przy okazji nowej płyty opowiada o swoim długim artystycznym życiu. JERZY CHROMIK: – W prezencie na 84. urodziny wydał pan dla siebie i melomanów nową płytę zatytułowaną „Bliskość ciszy”.
WŁODZIMIERZ NAHORNY: – Tak się szczęśliwie złożyło. Wyszła 17 października.

Data-symbol. To takie pańskie Wembley po długiej walce o życie?
Jak mawiają sportowcy: dałem z siebie wszystko. A choćby więcej. Po pracy nad płytą trafiłem na OIOM. I sporo czasu tam spędziłem. Za dużo. Potem doszła długotrwała rehabilitacja. Nie dawano mi wtedy zbyt dużych szans na przeżycie, było więc blisko Ciszy. Wiecznej. A ta tytułowa „bliskość ciszy” jest oczywiście wzięta od Jonasza Kofty.

Na szczęście wrócił pan do grania.
Po długiej przerwie znowu próbuję koncertować. Początkowo ostrożnie sprawdzałem, czy palce jeszcze pamiętają klawisze. Ale niedawno byłem w Piwnicy pod Baranami, a potem w Czarnolesie. Będą jeszcze Tychy i Wrocław.

Miałem 15 lat, gdy za kieszonkowe kupiłem na Ostrowieckiej w Radzyniu Podlaskim „Karate” Breakoutów, swoją pierwszą płytę gramofonową.
Ale czy ja na niej grałem? Wątpię.

Nie, pana nazwisko jest na innych: „Na drugim brzegu tęczy”, „70A”…
Jestem bodaj na trzech albo czterech longplayach Breakoutów. Czasami przychodzili do mnie po autografy. Mówię: „Ale ja tu przecież nie gram!”. A oni pokazują mi palcem, iż jednak grałem. Breakouci wydawali płyty złożone z nagrań koncertowych i radiowych. Takie składanki, na których siłą rzeczy byłem, bo często występowałem na tych koncertach.

Aż przyszła do zespołu Mira Kubasińska i nagrała z nim płytę „Ogień”. To był koniec pana współpracy z Nalepą?

Idź do oryginalnego materiału