WŁADCY CZASU. Klasyka francuskiego science fiction

film.org.pl 1 tydzień temu

O René Laloux, twórcy Dzikiej planety oraz Władców czasu, krąży w środowisku filmowym pewna zabawna anegdota związana, o dziwo, z naszym krajem. Otóż w 2000 roku Laloux zaproszony został na Krakowski Festiwal Filmowy w charakterze członka międzynarodowego jury. Jedna z głównych nagród powędrowała wówczas do filmu Takiego pięknego syna urodziłam Marcina Koszałki – wyjątkowo kontrowersyjnego dokumentu, będącego zapisem frustracji wylewanej przez apodyktyczną matkę w kierunku syna-reżysera. Na konferencji prasowej po ogłoszeniu werdyktu Laloux zaczął wychwalać film Koszałki pod niebiosa, szczególne słowa uznania kierując w stronę „świetnie poprowadzonej aktorki, która wcieliła się w postać matki”. Kiedy wreszcie wyprowadzono go z błędu i poinformowano, iż film, którym się zachwyca, jest dokumentem, reżyser zbladł. Natychmiast zaczął nawoływać do odebrania nagrody Koszałce, samego dokumentalistę nazywając natomiast faszystą – doprawdy trudno wyobrazić sobie większą obelgę z ust Francuza.

Anegdota ta, poza oczywistym walorem rozrywkowym, sporo mówi nam o Laloux i jego filmowej wrażliwości. W pierwszej kolejności Francuz jawi się tu, rzecz jasna, jako zachodnioeuropejski naiwniak, który nie doczytał opisu w festiwalowym katalogu i padł ofiarą własnej niewiedzy. Wystarczy jednak poddać sprawę nieco bardziej wnikliwej analizie, aby dojść do wniosku, iż ta krótka historia pokazuje nam również gwałtowny sprzeciw Laloux wobec nihilistycznej wizji rzeczywistości (będącej jednym z wyróżników twórczości filmowej Koszałki). Może choćby nieco dziecięcą wiarę w to, iż świat nie jest spisany na straty, a ludzkość – choć niedoskonała – wcale nie zasługuje na wieczne potępienie.

W dużym uproszczeniu, ale mniej więcej o tym właśnie opowiadają dwa najważniejsze filmy animowane Lalouxa, utrzymane w konwencji science fiction: Dzika planeta oraz Władcy czasu. Oba są adaptacjami powieści francuskiego pisarza Pierre’a Pairaulta – paryskiego dentysty, który przez całe życie publikował pod pseudonimem Stefan Wul. Choć Laloux cenił twórczość literacką Pairaulta dość wysoko – przeniósł ją w końcu na ekran dwukrotnie – to uważał, iż pisarz posiada jedną, fundamentalną wadę, a mianowicie: nie potrafi konstruować zakończeń. „Trzeci akt w jego powieściach zawsze jest trochę gówniany. Albo kończył mu się czas, albo się męczył, albo po prostu nudził” – przyznał bezceremonialnie w jednym z wywiadów. Adaptując oba utwory, Laloux ochoczo zaingerował więc w ich treść, zmieniając zakończenia. Jak nietrudno się domyślić: w obu przypadkach na zdecydowanie mniej pesymistyczne.

Władcy czasu rozpoczynają się jednak w sposób raczej niewesoły. Laloux nie przebiera w środkach, wrzucając nas w sam środek akcji. Przez piaszczystą planetę Perdid pędzi pojazd, w którym znajdują się Claude i jego kilkuletni synek Piel. Bohaterowie uciekają przed chmarą śmiertelnie niebezpiecznych szerszeni, gustujących w ludzkich mózgach. Nagle ich pojazd wpada w poślizg i ulega wypadkowi. Unieruchomiony, poważnie ranny Claude nakazuje synowi uciekać dalej w pojedynkę, przekazując mu wcześniej mikrofon, dzięki którego może skontaktować się z jego najlepszym przyjacielem, Jaffarem. W tym momencie narracja ulega rozdwojeniu: na zmianę oglądamy błąkającego się po wyludnionej planecie Piela i perypetie załogi statku Jaffara, który za punkt honoru stawia sobie uratowanie osieroconego chłopca.

Choć fabuła Władców czasu jest przemyślana i angażująca (jej centralnymi motywami pozostają wartość pojedynczego istnienia i wolność jednostki), film najbardziej interesujący okazuje się pod kątem wizualnym. Za ogół wizji artystycznej odpowiadał tutaj w końcu Jean Giraud, znany szerzej jako Mœbius. Projekty przygotowane przez francuskiego rysownika, współpracującego wcześniej m.in. z Alejandro Jodorowskym przy komiksach z serii Incal, zapierają dech w piersiach. Znajdziemy we Władcach czasu rzeczy nie z tego świata: surrealistyczne postaci zunifikowanych ludzi-aniołów rodem z obrazów Zdzisława Beksińskiego, gigantyczne pałace unoszące się na tafli wody, tajemnicze, prehistoryczne stwory składające się na faunę planety Perdid. Monumentalna sztuka Mœbiusa onieśmiela i zachwyca swym rozmachem, a seans Władców czasu sprawia, iż automatycznie wzrasta zawód związany z nieukończeniem Diuny Jodorowskiego – na poły legendarnego projektu, w którym unikalna wizja Girauda miała odgrywać pierwsze skrzypce.

Do polskich kin Władcy czasu nigdy oficjalnie nie trafili, dlatego znamy ich dziś albo pod tytułem angielskim (The Time Masters), albo oryginalnym (Les Maîtres du temps). We Francji film Lalouxa, choć składa się na szeroko pojęty kanon tamtejszego science fiction, również nie jest szerzej znany i komentowany (dużo większą popularnością cieszy się chociażby o 9 lat starsza Dzika planeta). Prawdziwym wydarzeniem Władcy czasu okazali się natomiast… na Węgrzech. Animacja Lalouxa oglądana jest tam podobno co roku w okolicach Bożego Narodzenia, umilając węgierskim rodzinom spotkania wigilijno-noworoczne. Tradycja ta związana jest najprawdopodobniej z faktem, iż Węgry były koproducentem mniejszościowym filmu – aby obciąć nieco koszty, Laloux postanowił zaprosić do współpracy partnerów z Europy Wschodniej. Znaczna część rysunków powstała w związku z tym w siedzibie Pannonia Film Studio – kultowego studia animacji, działającego prężnie aż do 2015 roku.

Władcy czasu znaleźli się w programie 18. edycji festiwalu Animator.

Idź do oryginalnego materiału