Sofię Carson można już chyba śmiało określać mianem "The Netflix Girl", bowiem z – jeżeli dobrze liczę – jedenastu pełnometrażowych filmów fabularnych, w których wystąpiła w swojej kilkunastoletniej już karierze, aż pięć to produkcje oryginalne Netflixa właśnie. Związanie swojej zawodowej teraźniejszości, a pewnie i przyszłości oznacza jednak także zadowolenie się jakościową mizerią. Jak dotąd żaden z filmów streamingowego giganta z jej udziałem nie zachwycał (najlepsza była "Kontrola bezpieczeństwa", ale akurat tam zagrała rolę drugoplanową), dlatego "Miłość w Oksfordzie" raczej nie wzbudzała większych oczekiwań. Nikt jednak nie mógł spodziewać się, iż film Iaina Morrisa okaże się aż takim niewypałem.
Powiedzieć, iż komediodramat twórcy "The Inbetweeners" to zlepek stereotypów, to jak nie powiedzieć nic. Oto Anna De La Vega (pokrewieństwo z Zorro niepotwierdzone), dziewczyna z Queens, która lada moment na rozpocząć karierę jako analityczka finansowa, wyjeżdża na studia do Oksfordu, by zgłębiać wiktoriańską poezję. Już pierwszego dnia zalicza nieprzyjemne starcie z bogatym Brytyjczykiem Jamiem (znany z "Królowej Charlotty" Corey Mylchreest), który – wiadomo – okaże się jednym z jej wykładowców. Chemia pomiędzy tym dwojgiem zacznie wprost bulgotać na ekranie w tempie godnym randki z Tindera, ale… w zasadzie nie wiadomo dlaczego. To znaczy – wiadomo: połączy ich wiktoriańska poezja; trudno wyobrazić sobie bardziej romantyczne spoiwo, ale tak naprawdę głównych bohaterów zdaje się nie łączyć absolutnie nic więcej poza seksem i… jedzeniem kebabów.
Skoro nie znajdujemy nic interesującego w miłosnej relacji pary zakochanych (co już można uznać za grzech główny "Miłości w Oksfordzie"), to może chociaż poboczne wątki fabularne ratują sytuację? Niestety, tu jest równie źle, jeżeli nie gorzej: bogaty chłopak ma oczywiście trudną relację z ojcem, a także głęboko skrywany sekret, który ma zapewnić filmowi Morrisa ładunek dramaturgiczny. kilka mogę na jego temat zdradzić; za to bez cienia wątpliwości mogę uznać sposób jego podania za miałki i pozbawiony głębi. "Miłość w Oksfordzie" jedzie na stereotypach od początku do końca – nie oszczędzają one choćby nowych przyjaciół Anny, czyli sympatycznej (czytaj: bezpiecznie mniej atrakcyjnej od głównej bohaterki) i roztrzepanej Maggie (Esmé Kingdom) i obowiązkowego w zestawie kumpla-geja (tresujący smoki Harry Trevaldwyn). Tylko ta dwójka zasługuje zresztą na jakąkolwiek sympatię; w całości odpowiadają oni za obecny tu w znikomych ilościach humor i zdają się jedynymi postaciami, których odtwórcy mieli jakąkolwiek frajdę podczas powstawania filmu.
W typowy dla Netflixa sposób "Miłość w Oksfordzie" próbuje wplatać w treść filmu jakąś formę komentarza na temat zderzenia kultur (brytyjscy inteligenci kontra amerykańscy prostacy), ale robi to w sposób prymitywny i – ponownie – stereotypowy: punktem wejścia w poznawanie brytyjskiej kultury jest zamówienie "fish and chips" w pierwszym lepszym barze, a szczytem kulturowej immersji w Wielkiej Brytanii jest wyjście do pubu, co w filmie Morrisa wyniesione jest do poziomu cywilizacyjnej inicjacji. Brytyjczycy uważają Amerykanów za "uroczych i naiwnych", ale z błędu gwałtownie wyprowadza ich idealistyczna dziewczyna z Queens, która broni amerykańskich cnót niczym lwica. Koszmarne kulturowe wtręty są niczym wisienka na tym wywołującym niestrawność torcie.
"Miłość w Oksfordzie" to film płytki, ani zabawny, ani wzruszający, pozbawiony zarówno dobrego aktorstwa (z wyłączeniem dwójki wspomnianych znajomków głównej bohaterki), jak i jakiejkolwiek wartej uwagi treści, a przy tym zupełnie nieradzący sobie z mocno wyolbrzymionym kontrastem kulturowym, wokół którego zbudowana miała być fabuła filmu. I najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, iż nie można choćby napisać niczego w stylu: szkoda, bo był potencjał. Niestety, tutaj choćby nie było potencjału – bo to wszystko już było i to w znacznie lepszym wydaniu.
Powiedzieć, iż komediodramat twórcy "The Inbetweeners" to zlepek stereotypów, to jak nie powiedzieć nic. Oto Anna De La Vega (pokrewieństwo z Zorro niepotwierdzone), dziewczyna z Queens, która lada moment na rozpocząć karierę jako analityczka finansowa, wyjeżdża na studia do Oksfordu, by zgłębiać wiktoriańską poezję. Już pierwszego dnia zalicza nieprzyjemne starcie z bogatym Brytyjczykiem Jamiem (znany z "Królowej Charlotty" Corey Mylchreest), który – wiadomo – okaże się jednym z jej wykładowców. Chemia pomiędzy tym dwojgiem zacznie wprost bulgotać na ekranie w tempie godnym randki z Tindera, ale… w zasadzie nie wiadomo dlaczego. To znaczy – wiadomo: połączy ich wiktoriańska poezja; trudno wyobrazić sobie bardziej romantyczne spoiwo, ale tak naprawdę głównych bohaterów zdaje się nie łączyć absolutnie nic więcej poza seksem i… jedzeniem kebabów.
Skoro nie znajdujemy nic interesującego w miłosnej relacji pary zakochanych (co już można uznać za grzech główny "Miłości w Oksfordzie"), to może chociaż poboczne wątki fabularne ratują sytuację? Niestety, tu jest równie źle, jeżeli nie gorzej: bogaty chłopak ma oczywiście trudną relację z ojcem, a także głęboko skrywany sekret, który ma zapewnić filmowi Morrisa ładunek dramaturgiczny. kilka mogę na jego temat zdradzić; za to bez cienia wątpliwości mogę uznać sposób jego podania za miałki i pozbawiony głębi. "Miłość w Oksfordzie" jedzie na stereotypach od początku do końca – nie oszczędzają one choćby nowych przyjaciół Anny, czyli sympatycznej (czytaj: bezpiecznie mniej atrakcyjnej od głównej bohaterki) i roztrzepanej Maggie (Esmé Kingdom) i obowiązkowego w zestawie kumpla-geja (tresujący smoki Harry Trevaldwyn). Tylko ta dwójka zasługuje zresztą na jakąkolwiek sympatię; w całości odpowiadają oni za obecny tu w znikomych ilościach humor i zdają się jedynymi postaciami, których odtwórcy mieli jakąkolwiek frajdę podczas powstawania filmu.
W typowy dla Netflixa sposób "Miłość w Oksfordzie" próbuje wplatać w treść filmu jakąś formę komentarza na temat zderzenia kultur (brytyjscy inteligenci kontra amerykańscy prostacy), ale robi to w sposób prymitywny i – ponownie – stereotypowy: punktem wejścia w poznawanie brytyjskiej kultury jest zamówienie "fish and chips" w pierwszym lepszym barze, a szczytem kulturowej immersji w Wielkiej Brytanii jest wyjście do pubu, co w filmie Morrisa wyniesione jest do poziomu cywilizacyjnej inicjacji. Brytyjczycy uważają Amerykanów za "uroczych i naiwnych", ale z błędu gwałtownie wyprowadza ich idealistyczna dziewczyna z Queens, która broni amerykańskich cnót niczym lwica. Koszmarne kulturowe wtręty są niczym wisienka na tym wywołującym niestrawność torcie.
"Miłość w Oksfordzie" to film płytki, ani zabawny, ani wzruszający, pozbawiony zarówno dobrego aktorstwa (z wyłączeniem dwójki wspomnianych znajomków głównej bohaterki), jak i jakiejkolwiek wartej uwagi treści, a przy tym zupełnie nieradzący sobie z mocno wyolbrzymionym kontrastem kulturowym, wokół którego zbudowana miała być fabuła filmu. I najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, iż nie można choćby napisać niczego w stylu: szkoda, bo był potencjał. Niestety, tutaj choćby nie było potencjału – bo to wszystko już było i to w znacznie lepszym wydaniu.