Wielki marsz – recenzja filmu. Chodźmy, będzie fajnie

popkulturowcy.pl 1 godzina temu

Adaptacje książek Stephena Kinga wychodzą jak grzyby po deszczu. Filmy na podstawie tych historii nierzadko osiągają spore sukcesy. Teraz przyszła pora na Wielki marsz w dystopijnej rzeczywistości USA.

Mimo iż na swoim czytelniczym koncie nie mam zbyt wielu książek Stephena Kinga, to adaptacje jego historii oglądam z wielką chęcią. Nie inaczej było w przypadku filmu Wielki marsz, bo już sam zwiastun bardzo mnie przekonywał. Często te adaptacje są wspaniałym uzupełnieniem tekstu źródłowego jak np. w Życiu Chucka czy Zielonej Mili. Od początku jednak zaznaczam, iż nie będę porównywać noweli Kinga do kinowej wersji jego dzieła. Niemniej Wielki marsz to kolejny zdecydowany sukces. Do produkcji idealnej nieco mu jednak brakuje.

Za reżyserię Wielkiego marszu odpowiadał Francis Lawrence. Twórca reżyserował m.in. filmy z serii Igrzyska Śmierci. Scenariusz napisał natomiast JT Mollner. Fabuła dziejąca się w dystopijnej wersji amerykańskiej rzeczywistości opowiada o grupie wybranych do wspólnej rywalizacji mężczyzn. Ci mają za zadanie iść do przodu w stałym tempie. jeżeli nie podołają, zginą. Nagrodę zdobędzie tylko jeden, najsilniejszy z uczestników. Wśród nich są Raymond Garraty oraz Peter McVries, na których to losach w głównej mierze skupia się historia. W obsadzie filmu znajdują się m.in. Cooper Hoffman, David Jonsson, Garrett Wareing, Tut Nyuot, Charlie Plummer, Ben Wang, Mark Hamill oraz Jordan Gonzalez.

Przed obejrzeniem filmu słyszałem pogłoski o ogromnym napięciu, jakie twórcom udaje się w nim osiągnąć. Byłem do tych informacji sceptycznie nastawiony i przyznam, iż zostałem miło zaskoczony. Mimo to nie sądzę, iż to największa zaleta tej produkcji. Niemniej momenty tuż przed śmiercią i sama śmierć kolejnych uczestników marszu są pełne emocji. Każdy strzał, choćby bardzo spodziewany, powodował, iż podskakiwałem w fotelu. Z tym również wiąże się doskonała reżyseria wszystkich bohaterów. Od pierwszych chwil twórcy dali nam się do części z nich przywiązać, a niektórych znienawidzić. Z biegiem historii bawili się tymi relacjami, zmieniając zachowania postaci, tak, iż pozostawały one spójne z ich charakterami. Dzięki temu suspens wzrastał do niebotycznie wysokich poziomów i to już na samym początku. Świetnym zabiegiem było również trzymanie wielu elementów, jak reguły konkurencji czy motywacje bohaterów, w tajemnicy. To nadało historii nieprzewidywalności, która utrzymywała się przez jej zdecydowaną większość.

fot. kadr z filmu

Barwne postacie to najlepsza rzecz, jaką w tym filmie znajduję. Pomijając już wspomniane dobrze poprowadzone charaktery, dialogi w Wielkim marszu są miodem na uszy. Za każdym razem czuć znaczenie ich wypowiedzi i nie są to słowa rzucane na wiatr. Nie jest oczywiście perfekcyjnie i zdarza się, iż scenarzysta narzuca w nich zbędną ekspozycję. To jednak tylko kilka wyjątków, a na przestrzeni całego filmu dialogi potrafią zarówno przyprawić o ciarki, jak i wzruszyć i rozbawić. W szczególności zachwyca relacja Raya i Petera, którzy tworzą uroczą parę przyjaciół. Chociaż pozostali „muszkieterowie”, czyli Arthur Baker i Hank Olson, to równie interesujący uczestnicy, Ray i Peter są sercem całej fabuły.

Towarzyszy temu wybitne aktorstwo Coopera Hoffmana i Davida Jonssona. Raymond Garraty jest zdystansowany, mało entuzjastyczny, ale o dobrym sercu. Kontrastuje zachowaniem do Petera McVriesa, który zaraża swoją energią, optymizmem i żartobliwym charakterem. Obaj aktorzy ewidentnie nawiązali niesamowitą relację na planie, bo to, co widzimy na ekranie, jest szczere i bardzo wiarygodne. Nie chcę oczywiście umniejszać reszcie obsady. Każdy, kto miał swoją chwilę na ekranie, wykorzystał ją do granic możliwości.

Niestety „grzechem głównym” twórców Wielkiego marszu jest wątek przeszłości Raya, powiązany z jego motywacją do udziału w konkurencji. Zarówno scenariuszowo, jak i od strony reżyserskiej wyszło to okropnie. Zaprezentowane nam backstory bohatera było krótkie, mało treściwe i kompletnie pozbawione emocji. W dodatku twórcy pozostawili również w sferze domysłów dystopijność świata przedstawionego. Sprawiło to, iż scena wydawała się dość dziwna i nielogiczna. Niestety w dużym stopniu to niedopracowanie wpłynęło na odbiór samego zakończenia. Rozwiązanie głównego wątku nie satysfakcjonuje, a emocje w końcowych chwilach mocno opadają. Gdyby poświęcono motywacji Raya dłuższą chwilę, na pewno wyszedłbym z sali kinowej z wielkim zadowoleniem, jak i zdruzgotaniem emocjonalnym.

fot. kadr z filmu

Scenarzystę JT Mollnera i reżysera Francisa Lawrence’a trzeba pochwalić za zachowanie w swojej wersji historii cząstki pierwowzoru. Twórcy nie pozbawili fabuły głębi i swojej metaforyczności ludzkiego życia. Droga, którą podążają bohaterowie, jest niczym cały żywot każdego człowieka sprowadzony do tytułowego marszu. Znajdziemy tam ludzi dobrodusznych, którzy nie dbają wyłącznie o własny interes jak Arthur Baker. Poznajemy też, np. Gary’ego Barkovitcha, który wprowadza tylko chaos, utrudnia innym podróż i szuka atencji. Wielu gwałtownie poddaje się, niektórzy starają się buntować, a to wszystko dzieje się pod autorytarnym przywództwem Majora granego przez Marka Hamilla. Wielki marsz to metafora wyścigu o marzenia i cele, w którym ważniejsza jest droga, którą przebywamy niż meta. To ta droga nas zmienia, poszerza nasze horyzonty. Do ostatecznego celu nie każdy dociera, jednak nie o to w tym chodzi. Wielki marsz słowami Petera krzyczy do nas proste „żyj chwilą”, póki możesz.

Świetnie ujęcia to kolejny naprawdę pozytywny aspekt tej produkcji. Twórcy konsekwentnie starali się przedstawić nam najbardziej naturalistyczną śmierć jak to tylko możliwe. Zarówno montaż, jak i zdjęcia do filmu współtworzą obraz uprzedmiotowionych ludzi, których odejście jest mechanicznym krokiem zbliżającym ocalałych do zwycięstwa. W tym duchu idzie również udźwiękowienie, jak komunikaty o kolejnych upomnieniach czy głośne strzały. Częste kadry bezpośrednio pokazujące śmierć uczestników uwidaczniały tylko brutalność tego świata i wzmagały już wysoki poziom napięcia. Jednocześnie nie brakowało pięknych ujęć, w których np. całkowicie ciemne sylwetki kilku pozostałych uczestników marszu są od tyłu podświetlane przez pomarańczowe, wschodzące słońce.

fot. kadr z filmu

Podsumowując, zyskaliśmy kolejną, świetną adaptację książki Stephena Kinga. Wielki marsz to wzruszająca opowieść o życiu, społeczeństwie i dążeniu do celów. Gdyby nie całkowicie położona prezentacja przeszłości i motywacji głównego bohatera, byłby to film praktycznie idealny. Niestety naturalistyczny, pełen grozy obraz rzeczywistości, w jakiej się znaleźli uczestnicy marszu, nie wystarczył, aby ten błąd przykryć. Nie można jednak zaprzeczyć ogromnemu ładunkowi emocjonalnemu, jaki historia dostarcza w wielu momentach. Fenomenalne aktorstwo w połączeniu ze świetną reżyserią i spójnym scenariuszem nie dają zapomnieć o żadnej z postaci. Film pozostawia po sobie iskrę do przemyśleń na temat naszego osobistego marszu przez życie. Zdecydowanie polecam wybrać się na produkcję do kina.


fot. główna: materiały prasowe

Idź do oryginalnego materiału