„Wielka Warszawska” – Jak konie w galopie? [RECENZJA]

filmawka.pl 21 godzin temu

Kino sportowe to dość podstępny w swojej pozornej prostocie gatunek. Poza koniecznym przyciągnięciem uwagi kibiców, film musi być opowieścią przystępną także dla tych, którzy z konkretnym sportem nie mieli zbyt wiele do czynienia. Na seans wybierają się nie tylko fani, ale też nowy narybek, który już lada moment odkryje piękno ignorowanej wcześniej dyscypliny. I choć na Służewiec nigdy nie było mi po drodze, to z niemałym zainteresowaniem postanowiłem wziąć udział w Wielkiej Warszawskiej, bo jak sugerował opis dystrybutorski, wyścigi konne to ostatnie, co liczy się w tym skorumpowanym świecie. Co innego wola walki, piękno samego sportu, czyste serce, no i młodzieńcza miłość. Ile z tego udało się zaprezentować na torze wyścigowym?

Krzysiek (Tomasz Ziętek) to młody i ambitny jeździec, który marzy o starcie w tytułowym wyścigu. Niestety, Wielka Warszawska oraz cały światek wyścigów konnych okazuje się toczony rozkładem korupcji i lewych układów, czemu chłopak zamierza się przeciwstawić. Jak? Pozostając wiernym sobie, swoim ideałom oraz sile przyjaźni czy innym koniecznym do filmowego zwycięstwa cnotom dzielnego protagonisty. Seria sukcesów może zostać zmącona przez żądzę zysku, a my z zapartym tchem będziemy obserwować walkę Krzyśka z kolejnymi pokusami. Scenariusz Jana Purzyckiego napisany jako zwieńczenie „szulerskiej trylogii”, na którą składają się również Wielki Szu oraz Piłkarski poker, to kolejna przestroga przed światem brudnego pieniądza. Jednak tym razem obserwowanego z perspektywy niekwestionowanie szlachetnego bohatera. Już od pierwszych scen wiadomym będzie, iż system zamierza przeżuć i wypluć młodego dżokeja, ale nie po to przecież okraszono go uśmiechniętym obliczem Tomasza Ziętka, uroczą sympatią z dzieciństwa i szlachetną motywacją, aby uwierzyć w choćby znikomą szansę jego przejścia na ciemną stronę Mocy. Krzysiek to na wskroś dobry chłopak, przez co ani przez moment nie czujemy realnej presji, która mogłaby na nim ciążyć. Oczywiście, wokół niczym sępy krążą szulerzy, paserzy, informatorzy i gangsterzy, ale tutaj choćby dostając w śnieżnobiałe zęby nasz bohater nie traci pogody ducha i wiary w swoje ideały. Superman, tylko na koniu.

fot. „Wielka Warszawska” / materiały prasowe Next Film

Czym się jednak różni młody dżokej od Ostatniego Syna Kryptonu? Perspektywą, z której dane nam będzie obserwować świat przedstawiony. Choć obaj widzą wokół siebie wszechobecne zło, muszą szukać sprzymierzeńców i stać na straży prawdy, sprawiedliwości i dobrostanu parzystokopytnych, Krzysiek nie musi ratować świata. Ma pokazać nam, jak ciężko jest oprzeć się pokusie łatwego zysku i ustawienia na resztę życia siebie i swoich bliskich. Pozwolić nam zakwestionować swoje wybory i pomyśleć, na ile łatwo byłoby takie decyzje podejmować nam. Niestety, świat konnej korupcji to dokładnie ten sam szablon, który znacie z dziesiątek filmów o pokłosiu transformacji ustrojowej. Gangusy w skórzanych kurtkach lub ortalionie, z wykałaczką w gębie i bokobrodami na tejże właśnie będą wystawać pod stadionami, pakować oponentów do bagażnika Poloneza Caro i umawiać się na twarde negocjacje w lokalnym barze mlecznym. Stary wyga trzymający w szachu połowę powiatu będzie chciał posiąść w swoje szeregi młodego i zdolnego chłopaka, ale ten z łatwością ściągania na kartkówce z przyry ogra go i da karcącego prztyczka w nos. Zbrodnia wyda się przez to nie tylko banalnie prosta, ale też niewarta zachodu. Skoro półświatkiem rządzą ludzie, których może wykiwać dwudziestolatek, to aż szkoda się parać gangsterką. Przyznaję się bez bicia, iż nigdy nie modyfikowałem wyników wyścigów konnych na torze Służewiec, ale po seansie nie wydaje mi się to zajęciem ani trudnym, ani szczególnie pasjonującym. Zapisywane na kolanie intrygi może mają swoje pokrycie w rzeczywistości, ale nie zachęciły mnie ani do szulerki, ani do wyścigów zasadniczych.

I to mimo faktu, iż samo obserwowanie pędzących koni daje w filmie pewne pokłady radości. Będzie tu naprawdę dużo klimatycznych ujęć pokazujących silną więź dżokeja ze zwierzęciem, gdy razem pędzą przez sopocką plażę, stępują po sennym miasteczku lub próbują skupić się tuż przed gonitwą – wywoływać będą uniwersalnie pozytywne emocje. Z wywiadów z twórcami wynika, iż dobrostan zwierząt był tutaj niezwykle istotny, a część ekipy ma doświadczenie w siodle już od najmłodszych lat, co dodaje całości pewnego uroku i godnego szacunku profesjonalizmu. Jest jednak w tym koniarskim zestawie pocztówek coś, co dodatkowo potęguje poczucie umowności całego filmu. Zaryzykuję choćby stwierdzenie, iż to wręcz naiwność. Od Wielkiej Warszawskiej bije aura fanfiction (albo chociaż filmu familijnego) w którym młoda, zafascynowana końmi główna postać robi wszystkich złoczyńców jak chce, pokazując światu swój wielki talent i jeszcze większe serce, a potem odjeżdża (oczywiście na koniu) ku zachodzącemu słońcu ze swoją drugą połówką. Urocze? Pewnie, iż tak. Adekwatne do realistycznego filmu o korupcji i wyzysku? Urocze!

fot. „Wielka Warszawska” / materiały prasowe Next Film

Postacie drugiego planu tylko potęgują to wrażenie. Choć nie mam absolutnie nic do zarzucenia nikomu z obsady aktorskiej, to widać, iż każdy z nich dostał jedną fiszkę z instrukcjami. Surowy ojciec, który stracił marzenia (nie uwierzycie, czy pozwoli synowi je spełnić!), wspierająca dziewczyna z sąsiedztwa, zły szef wszystkich szefów, dwóch czarnych charakterów z podziałem na silnego i sprytnego, cyniczny konkurent głównego bohatera, sąsiad comic relief itd. Gdyby z Wielkiej Warszawskiej zrobić współczesny serial animowany, serię komiksów dla nastolatków albo anime w latach 90-tych, pewnie pochłaniałoby się ją jeszcze lepiej. No ale mamy co mamy, nie będziemy wybrzydzać.

Wbrew temu, co można wywnioskować z pewnej dawki cynizmu bijącej z powyższych akapitów, naprawdę lubię ten film. To angażujący sposób na spędzenie dwóch godzin, który wydaje się po prostu nieco „minięty z powołaniem”. Olejcie próbę dokonania wiwisekcji trudnych realiów młodego kapitalizmu w Polsce, odetnijcie to od pozostałych scenariuszy Purzyckiego i pozwólcie Bartłomiejowi Ignaciukowi sprzedać to jako coming-of-age dla koniar i koniarzy w każdym wieku. Pewne zawieszenie niewiary, niski próg wejścia dla osób spoza wyścigów i sprawdzone rozwiązania fabularne to przepis na przystępną, niewymagającą i solidnie wykonaną rozrywkę, która bez problemu powinna na siebie zarobić. choćby bez przekupywania arbitra i wchodzenia w lewe układy z kolesiem w skórzanej kurtce.

Korekta: Michalina Nowak

Idź do oryginalnego materiału