Minuta – tyle wystarczy, by w cyberataku przeprowadzonym na terenie całych Stanach Zjednoczonych zginęło 3,4 tys. obywateli. W miniserialu "Dzień zero" taka tragedia doprowadza do narodzin komisji nadzwyczajnej, która musi znaleźć winnych zamachu, choćby jeżeli ma to oznaczać łamanie zasad ustawy habeas corpus, czyli zakazu pozbawiania wolności kogokolwiek bez zgody sądu.
Na czele tzw. komisji dnia zero staje szanowany przez Amerykanów były prezydent USA, George Mullen. Poczciwego polityka prześladują duchy przeszłości – jedne prawdziwe, drugie wyimaginowane – które nieraz przeszkodzą mu w śledztwie i zadadzą mu trudne pytanie o to, jak daleko jest w stanie się posunąć, by odkryć prawdę, choćby tę najbardziej bolesną.
Recenzja serialu "Dzień zero" Netfliksa z Robertem De Niro
Twórcami "Dnia zero" są showrunner "Narcosa" Eric Newman, będący ekspertem od bezpieczeństwa narodowego i federalnego reporter Michael S. Schmidt oraz producent telewizyjny – kiedyś szef NBC News – Noah Oppenheim, któremu dziennikarz Ronan Farrow zarzucał próbę spowolnienia śledztwa dziennikarskiego dotyczącego Harveya Weinsteina. Miniserial Netfliksa, który natychmiast wspiął się na sam szczyt podium rankingu oglądalności, miał więc w teorii zespół zdolny połączyć rozrywkę z zawiłą polityką, ale zapomniał o niuansach.
Robert De Niro – choć z wiekiem nie stracił błysku w oczach i przez cały czas swoim talentem aktorskim udowadnia, iż miano najwybitniejszego z najwybitniejszych nie zostało rzucone pod jego adresem ot tak – gra postać wybielającą amerykańską politykę. Owszem George Mullen nie należy do żadnej partii, niemniej wpisuje się w obraz ideału Demokraty. Przez to między innymi serial Newmana nie zrodzi raczej żadnej politycznie ważnej dyskusji, a tylko utrwali podziały, z którymi tak bardzo chce walczyć.
"Dzień zero" z jednej strony ostrzega widzów przed rosnącą radykalizacją i globalnym renesansem faszyzmu, z drugiej zaś ucina wątki, gdy rozmowa schodzi na temat wad "mniejszego zła".
Pomimo wielu banałów scenariusz miniserialu trzyma w napięciu i bardzo sprawnie porusza się po telewizyjnym formacie. "Dzień zero" po prostu wciąga i zanim się obejrzymy, na ekranie będą lecieć napisy końcowe szóstego – i tym samym finałowego – odcinka.
Poza znakomitym (jak zresztą zawsze) De Niro na małym ekranie widzimy jeszcze Angelę Bassett ("Czarna Pantera") jako kompetentną panią prezydent i rewelacyjną Lizzy Caplan z "Wrednych dziewczyn" w roli buntującej się córki Mullena. Na pokładzie "Dnia zero" znaleźli się też Jesse Plemons ("Psie pazury"), który gra z taką swobodą, o jakiej wielu może tylko pomarzyć, Joan Allen ("Miasteczko Pleasantville"), Connie Britton ("American Horror Story"), Matthew Modine ("Full Metal Jacket") i grający na nerwach, ale w dobrym tego słowa znaczeniu Dan Stevens ("Downton Abbey").
Polityka jest dla kina i telewizji trudną dziedziną do oswojenia, zwłaszcza gdy mowa o dziełach bliższych rzeczywistości niż fikcji. "Dzień zero" to dobra rozrywka, ale nijaki i dość naiwny komentarz społeczno-polityczny. Wady równoważą się z zaletami, dlatego mamy tu czerń i biel, jakiej pragnęli sami twórcy serialu.