Przyznam się bez bicia, iż w ostatnich latach kino superbohaterskie niesamowicie grało mi na nerwach, w czym prawdopodobnie nie byłam osamotniona. Po "Avengers: Końcu gry" w Marvel Cinematic Universe nastały czasy multiwersum obłędu i braku kreatywnej samoświadomości (spójnego celu), a twórczość Zacka Snydera odcisnęła niekoniecznie pozytywne piętno na reszcie projektów live-action DC, których twórcy – stety niestety – niczego nie nauczyli się na błędach reżysera "Człowieka ze stali" z 2013 roku.
Recenzja filmu "Superman" Jamesa Gunna (BEZ SPOILERÓW)
Złota era kina superbohaterskiego, której początek można luźno przypisać "Iron-Manowi" z Robertem Downeyem Jr., pozostawiła po sobie wielką pustkę. Próbowano ją za wszelką cenę łatać kuszącym fanserwisem, co zmierzało donikąd. W końcu na horyzoncie pojawił się "Superman" (a tuż przed nim przyzwoici "Thunderbolts") – z ludzką twarzą i uniwersalnym przesłaniem. W Clarku Kencie widzimy przede wszystkim samych siebie.
James Gunn nie bawi się w streszczanie genezy Kal-Ela. Zamiast tego traktuje widzów jak zapalonych czytelników, którzy właśnie sięgają po dopiero co wydany 5. lub 10. zeszyt komiksu o Supermanie. W skrócie: wrzuca nas w sam środek akcji, przedstawiając nam protagonistę akurat w najmniej odpowiednim dla niego momencie.
Po przegranej walce Superman ląduje poturbowany w Fortecy Samotności, gdzie liże rany, mając z tyłu głowy fakt, iż ktoś w Metropolis za wszelką cenę chce zrobić z niego wroga publicznego numer jeden.
Ludzka twarz "Supermana"
Reżyser jasno wyraził, iż nowy rozdział z życia Clarka Kenta, którego wysokie poczucie sprawiedliwości nieustannie gryzie się z brakiem zrozumienia przez niego prawa międzynarodowego obowiązującego na Ziemi, jest historią o imigrancie. Podczas seansu łatwo dostrzec pewne aluzje do obecnego stanu rzeczy w USA. Pod adresem superbohatera pada to samo określenie, które od drugiego zaprzysiężenia stale ma na ustach prezydent Donald Trump.
"Alien" – tak nazywa Supermana jego przeciwnik Lex Luthor, a użycie tego słowa raczej nie jest przypadkowe. Owszem, można je rozumieć na dwa sposoby – po pierwsze jako kosmitę, po drugie jako cudzoziemca. Biorąc pod uwagę, iż superbohater pochodzi z nieistniejącej już planety Krypton, intuicyjnie potraktujemy go jako istotę pozaziemską, tyle iż Gunn w subtelny sposób daje nam znać, iż nie tylko o to tu chodzi.
W najnowszej produkcji DCU Clark Kent jest rozdarty między trzema tożsamościami. Jednego dnia jest potykającym się o własne nogi reporterem Daily Planet, drugiego strażnikiem ludzkości, a trzeciego zagubionym dzieckiem farmerów ze Smallville w stanie Kansas. Najczęściej widzimy go w przebraniu dziennikarza, które ewidentnie go uwiera, natomiast jest społecznie najbardziej akceptowalne. Gdy pokazuje światu swoje prawdziwe "ja", dostaje puszką w głowę i rzadko słyszy "dziękuję".
David Corenswet zasłużył na czerwoną pelerynę
David Corenswet ("Pearl" i "Twisters") ma na twarzy wypisany kryzys tożsamości – w dorosłym facecie obdarzonym nadludzkimi mocami widzimy chłopca, który łaknie akceptacji. W tej kreacji widać mocne inspiracje komiksami "Superman for All Seasons" i "All-Star Superman", które traktują nie tylko o sile przybysza z Kryptonu, ale i o jego melancholijnej naturze. O tym jak ciężko jest być symbolem nadziei w tak brutalnym świecie.
Corenswet jest bliższy mojemu wyobrażeniu i moim oczekiwaniom względem Supermana niż postać wykreowana przez Henry'ego Cavilla. Zack Snyder stworzył pewną podniosłą iluzję Clarka Kenta – dużo mięśni, powagi i scen akcji mających na celu wydobycie z gardeł widzów okrzyku "wow". James Gunn obchodzi się z komiksową legendą czulej, ale i z większym dystansem. Siła charakteru nie polega wyłącznie na sile prawego sierpowego.
Corenswet uosabia motto komiksowego Supermana, czyli "prawdę, sprawiedliwość i lepsze jutro", w sposób bardziej urzekający od Cavilla. Nie jest jakąś tam rzeźbą Michała Anioła, a człowiekiem z krwi i kości, o czym sam zresztą mówi w jednym z monologów.
Żywcem wyjęci z komiksów
Gunn zdołał zebrać obsadę marzeń. Rachel Brosnahan ("Wspaniała pani Maisel") jest wykapaną Lois Lane – chemię między twardą dziennikarką a Clarkiem czuć na kilometr. Szkoda, iż protagonista miał bodajże tylko jedną wspólną scenę ze swoim komiksowym przyjacielem, Jimmym Olsenem, którego gra przezabawny Skyler Gisondo ("Prawi Gemstonowie"). Nicholas Hoult ("Nosferatu") jako Lex Luthor z początku wydaje się po prostu karykaturą złoczyńcy z filmów o Jamesie Bondzie – dopiero w połowie filmu na jaw wychodzi jego złowieszczy geniusz i charakterystyczna dla komiksowego pierwowzoru zazdrość o Supermana.
Spośród drugoplanowych postaci najjaśniej świeci gwiazda Mr. Terrific, którego gra znany ze "Zmierzchu" Edi Gathegi. Amerykańsko-kenijski zjada swoją stoicką, ale wyrazistą postawą resztę Gangu Sprawiedliwości, czyli Green Lanthern (Nathan Fillion z "Castle") i Hawkgirl (Isabela Merced z "The Last of Us").
W scenografii Metropolis czuć retrofuturystyczny klimat srebrnej ery DC i widać skrzętnie poukrywane komiksowe smaczki – m.in. biuro firmy produkującej ciasteczka Chocos i logo restauracji Big Belly Burger. Ekipa filmowa włożyła w ten film całe swoje serce.
Czy czeka nas renesans DCU?
"Superman" Jamesa Gunna to widowisko, które bawi, wzrusza i trzyma w napięciu jak "Top Gun: Maverick" z Tomem Cruisem. Każdy znajdzie tutaj coś dobrego. Do scenariusza wkradła się co prawda nadmierna ekspozycja, a pod koniec filmu fabuła trochę się sypie, ale to wciąż wielki krok dla twórców gatunku kina superbohaterskiego. Z niecierpliwością czekam na renesans DCU. Nie wiem, czy "Fantastycznej 4: Pierwszym krokom" uda się pobić Clarka Kenta. Poprzeczkę postawił wysoko.