Wiadomość, która wywróciła życie do góry nogami…
Kinga wyjechała w podróż służbową do Poznania, zostawiając w swoim rodzinnym Krakowie narzeczonego, Kacpra. Skończyła sprawy wcześniej niż planowała i postanowiła wrócić bez uprzedzenia, żeby zrobić mu niespodziankę. Kacper nigdy nie dawał powodów do zazdrości, ale w głowie Kingi, gdy pociąg pędził do domu, kłębiły się nerwowe myśli: a co, jeżeli zastanie go z inną? Zbywała te wyobrażenia, ale serce biło szybciej. Chciała zobaczyć jego zaskoczoną minę. Niestety, niespodzianka musiała poczekać. Gdy tylko włączyła telefon na dworcu, dostała wiadomość, od której krew ścięła się w żyłach.
Kinga przyłożyła czoło do zimnej szyby taksówki, próbując odegnać głupie rozmyślania. Dlaczego wymyśla sceny jak z taniej telenoweli? Jej życie z Kacprem było stabilne, wręcz nudne, może dlatego szukała w nim dramatu. W aucie czuć było starym wodami kolońskimi, które przypomniały jej ojca. Kierowca, sześćdziesięciolatek z siwizną i pomarszczoną szyją, ziewał i drapał się za uchem – zupełnie jak tata, gdy był zmęczony. Jechał ostro, więc Kinga złapała się kurczowo za uchwyt przy drzwiach.
„Pani ma na imię?” – zapytał kierowca. „Kinga” – odparła, zaskoczona. „A ja Zbigniew. Kinga, a pociąg ma pani o której? Możemy podjechać na stację?” Pociąg miał dopiero za trzy godziny, więc skinęła głową: „Jeszcze sporo czasu, lubię przyjeżdżać wcześniej”. Zbigniew się uśmiechnął: „Kobiety zawsze tak! Moja żona też: jedziemy na dworzec pięć godzin przed czasem, bo nagle korki!” Kinga wzruszyła ramionami – rzeczywiście nie cierpiała spóźnień. „A tak adekwatnie, to Kinga Zbigniewowa” – dodała, żeby zmienić temat. „Naprawdę? Uwierzy pani, moją córkę też nazywam Kingą. I matkę moją tak miała na imię” – ożywił się.
Zaczął opowiadać o swoim życiu, a Kinga słuchała, zaskoczona. Zbigniew wychował się w licznej rodzinie, od czternastego roku życia pracował, nie skończył szkoły, zdrowie szwankowało, a kredyt za mieszkanie ledwo spłacał. Synowie z pierwszego małżeństwa nie utrzymywali z nim kontaktu – nie wybaczyli mu, iż odszedł od ich matki. Jedyna euforia – córka, za której studia płacił, marząc, by wyrwała się z biedy. Kinga mimowolnie pomyślała: co, gdyby ten człowiek był jej ojcem? Jako córka zamożnego przedsiębiorcy pewnie choćby nie spotykałaby się z Kacprem – ten od razu przy poznaniu wypytał o jej rodziców i uczelnię.
„No i co, podoba się pani nasze miasto?” – spytał Zbigniew, podjeżdżając pod dworzec. „Tak, ładne” – uśmiechnęła się Kinga. „A skąd pani?” Wymieniła Kraków. „O, daleko! Byłem tam raz, na pogrzebie wujka. W interesach pani była?” – „Tak, służbowo”. – „Niech pani przyjedzie jeszcze! Proszę wizytówkę, jestem doświadczonym taksówkarzem, wiek nie przeszkadza!” Podał jej kartkę, a Kinga, patrząc na niego, znów pomyślała: jak bardzo przypomina tatę – gestami, głosem. Jakby gdzieś na świecie żył jego sobowtór.
W pociągu zaczęła wymyślać historie, jak robiła to od dziecka. Marzyła, by zostać pisarką, ale ojciec nalegał na ekonomię, żeby przejęła firmę. Żałowała? Chyba nie. Jej życie było zaplanowane, co ją uspokajało. Kacprowi nie powiedziała o wcześniejszym powrocie, wyobrażając sobie jego zaskoczoną minę. Wszystko się zmieniło, gdy telefon się uruchomił, a na ekranie pojawiła się wiadomość od matki: „Tata w szpitalu. Zawał”.
Kinga nigdy nie widziała ojca słabego. Zawsze był twardy, niezniszczalny. A teraz leżał na szpitalnym łóżku, blady, z kablami na klatce. Matka wyszła porozmawiać z lekarzem, zostali sami. „Jak się czujesz?” – spytała, powstrzymując łzy. „Nic mi nie jest, córeczko” – odparł cicho. Żeby nie wybuchnąć płaczem, zaczęła mówić o podróży: „Ładne miasto, a kierowca taksówki, wyobraź sobie, też Zbigniew…” Ojciec nagle przerwał: „Tam się urodziłem”.
Kinga zamarła. Tata nigdy nie opowiadał o swoim dzieciństwie. „A na imię mi nie Zbigniew” – dodał, a jego słowa zawisły w powietrzu jak początek jednej z jej wymyślonych historii. „Milczałem całe życie. Tylko twoja mama wie. choćby ci, którzy mnie wychowali, nie mieli pojęcia. Miałem trzy lata, gdy wszystko się zaczęło. Urodziłem się w Poznaniu, ale naprawdę nazywam się Marek. Zbigniew to imię mojego starszego brata, to on mnie wychował. Rodzina była biedna, ojciec pił, matki… nie pamiętam. Jedno, co pamiętam, to chleb z masłem i cukrem”.
Opowiedział, jak matka zostawiła go samego w starym, wilgotnym domu. Brat prosił, żeby go nie porzucała, ale odeszła. Przerażony mały Marek uciekł, wmieszał się w tłum dzieci, wsiadł do autobusu i trafił do wioski. Tam go znaleźli, zapytali o imię. Nie wiedział, czemu powiedział „Zbigniew”. Nikogo nie szukali, albo nikt nie zgłosił zaginięcia. W wiosce przygarnęła go kobieta, która karmiła go pierogami. Stała się jego matką. „Nic nie pamiętam, Kinga – skończył. – Tylko brata. Chciałbym wiedzieć, co się z nim stało”.
Kinga słuchała, nie wierząc własnym uszom. A co, jeżeli Zbigniew z taksówki to jego brat? Przypomniała sobie jego twarz, opowieść o licznej rodzinie. „Nie szukałeś ich?” – spytała. „Po co? Nie pamiętam. Tylko imię Kinga kręci mi się w głowie – może siostra, może matka. Ale koniec. Chcę, żeby wnuki mnie pamiętały. A ich nie mam. I ciebie chcę wydać za mąż. Ulżyj staruszkowi, Kinga, wiem, iż teraz śluby nie są modne, ale pobierzcie się z Kacprem”.
Kinga westchnęła. Nie była przeciwna małżeństwu, ale Kacper nie proponował. „Wyzdrowiej najpierw – powiedziała. – Będzie ci ślub”. W domu Kacper przywitał ją z laptopem, grając w strzelankę. „AleKiedy otworzyła oczy, zobaczyła, iż trzyma w dłoni wizytówkę Zbigniewa, a Kacper patrzy na nią z taką czułością, jakby już wiedział, iż jego życie też zaraz się zmieni.