Prezentowane w Wenecji filmy nie uciekają od trudnych tematów. Jednym z takich dzieł jest "Głos Hind Rajab" w reżyserii Kaouther Ben Hani – opowieść o śmierci 6-letniej dziewczynki z rąk izraelskich żołnierzy. O filmie, nagrodzonym 21-minutową owacją, podczas której dało się słyszeć okrzyki "Wolna Palestyna!", pisze dla nas Klara Cykorz. Daria Sienkiewicz wybrała się z kolei na "Obcego" – adaptację powieści Alberta Camusa w reżyserii Françoisa Ozona.
Wsłuchiwanie
autorka: Klara Cykorz
Moja wenecka współlokatorka przywiozła ze sobą na Lido "One Day, Everyone Will Have Always Been Against This" egipsko-amerykańskiego eseisty Omara El Akkada (polski przekład ma się ukazać w przyszłym roku), a kilka dni temu niedaleko naszego domu przeszedł marsz sprzeciwu wobec trwającego ludobójstwa w Gazie (pozytywnie zaskoczyła mnie frekwencja, ale na oko głównie z lądu, osób z festiwalowymi smyczami nie było znowu tak dużo, bardziej rzucały się w oczy dzieci niosące rysunki, flagi Palestyny krzywo malowane akwarelkami na kartkach z bloku). Poza tym bez zmian: okrutne przyzwyczajenie. Scrollujemy statystyki, rzadziej już drastyczne zdjęcia, dość nowym tematem jest (odnotowuję na przyszłość, film o którym będzie mowa ma już polskiego dystrybutora, oby trafił do kin jak najszybciej) wyruszająca właśnie do Gazy Flotylla Wolności. Doniesienia o ludobójstwie zaszyły się w codzienności. Także w codzienności festiwalowej, gdzie wyluzowany wenecki splendor sąsiaduje z szumem mniej widowiskowej dziennikarskiej krzątaniny i produkcji celebryckich newsów. Kacper Rydzewski w swoim niedawnym eseju dla "Czasu kultury" pisał, iż "przemysł kulturowy robi tu [w kontekście Gazy] za sumienie Zachodu". Do tego też już się zaczęliśmy przyzwyczajać.
"Głos Hind Rajab" tunezyjskiej reżyserki Kaouther Ben Hani został nakręcony przeciwko temu przyzwyczajaniu się do okrucieństwa. I z wiarą w moc wielkiego ekranu w świecie małych ekranów – trochę jak to było z "Zieloną granicą" Agnieszki Holland, pokazywaną także na festiwalu w Wenecji równo dwa lata temu. Bez pytania "czy", tylko od razu "jak": jak kręcić filmy o ludobójstwie, które jest kontynuowane w zalewie, inflacji obrazów, które przestają działać albo zaczynają wręcz działać na opak? Jak etycznie używać materiałów i źródeł pochodzących z Gazy, ze świadomością, iż odbywa się tam bezprecedensowa rzeź miejscowych dziennikarzy, a propaganda izraelska zdobywa kolejne przyczółki bezczelności w fejkach szytymi krwawymi nićmi?
W filmie Ben Hani drastyczne obrazy pojawiają się dopiero pod koniec, użyte jako koda w geście finałowego odsłonięcia, niemal zerwania kurtyny. Po nich przyjdzie obraz ostatni: klip, na którym mała dziewczynka tapla się w błotnistej kałuży. Ale do tych końcowych, drastycznie przeciwstawionych sobie materiałów reżyserka pozostaje przez półtorej godziny adekwatnie odwrócona od obrazów: jako swój temat wybiera dźwięk. Buduje film wokół autentycznych nagrań z Czerwonego Półksiężyca z kilku godzin 29 stycznia 2024 roku, przez które pracownicy centrum kryzysowego utrzymywali kontakt telefoniczny z niespełna 6-letnią Hind Rajab, uwięzioną w ostrzelanym przez izraelską armię samochodzie z sześciorgiem zmarłych z rodziny przy wyjeździe z dzielnicy Tel al-Hawa w mieście Gaza. Materiał dźwiękowy (upubliczniony przez Czerwony Księżyc tuż po tragedii) zostaje opleciony aktorską rekonstrukcją wydarzeń w biurze, z kilkorgiem pracowników na słuchawkach (Saja Kilani, Motaz Malhees), kierownikiem odbijającym się od biurokratyczno-wojskowej ściany (Amer Hlehel), zbierającą wszystko do kupy psycholożką (Clara Khoury).
Dziewczynki nie udało się uratować; zginęło także dwóch ratowników, którzy po godzinach pertraktacji ruszyli dziecku na pomoc. Ale film przez 99% czasu nie wychodzi poza to jedno biuro; opowiada o mozole wiszenia na słuchawce, o podtrzymywaniu kontaktu. O samotnej konfrontacji sześciolatki z rzeczywistością, z której dostajemy jedynie strzępy: od "oni śpią" do "oni nie żyją". Co interesujące w kontekście weneckiego konkursu, w którym film miał premierę – pokazano w nim wcześniej co najmniej dwa filmy flirtujące z myślą o końcu świata. Jeden wręcz tęskniący za antyludzką apokalipsą, a drugi będący opowieścią o niemocy, budujący dramaturgię wokół impotencji mocarstwa. Ale być może dziś fantazja o końcu świata ma w sobie coś z gruntu mocarstwowego (nie będę wskazywać tytułów, ale przecież domyśliliście się, iż chodzi o filmy amerykańskie): nikogo innego nie stać na taką fantazję i taki rodzaj ironii. Tytułowy głos w filmie dochodzi z miejsca, w którym dla wielu (tych patrzących z bezpiecznego dystansu) koniec świata już się dokonał. Tylko iż wcale nie.
Całą recenzję znajdziesz TUTAJ.
Jeden pies
autorka: Daria Sienkiewicz
Ludzkie życie jest życiem w świadomości absurdu, a wszyscy ci, którzy go doświadczają skazani są na potępienie – głosi Camusowska maksyma "Obcego". Jedna z najbardziej wpływowych nowel XX wieku i zarazem najsłynniejsza obok "Dżumy" książka Alberta Camusa doczekała się swojej pierwszej francuskiej ekranizacji. François Ozon, mając już na koncie parę literackich i teatralnych adaptacji, tym razem stawia czoła filozoficznemu arcydziełu, które w tym roku kończy 82 lata. Kontemplacyjny, choć rozwleczony, wierny oryginałowi, ale niepozbawiony autorskiego sznytu – seans "Obcego" budzi wiele naglących pytań. Czy Meursault to wciąż bohater na miarę naszych czasów? Co Camus powiedziałby o filmie Ozona? I co najważniejsze: czy świat potrzebuje trzeciej już ekranizacji "Obcego"?
W filmie Luchino Viscontiego z 1967 roku w tego najbardziej apatycznego bohatera literackiego wszech czasów wcielił się wówczas 43-letni Marcello Mastroianni. Camus nie precyzuje w książce wieku postaci, podobnie jak jego zainteresowań, planów ani namiętności. Ozon szuka więc skutecznego sposobu na uwiarygodnienie absurdalności Meursaulta. Chce pozostać lojalnym wobec tekstu i jednocześnie wejść w buty 28-letniego pisarza, który tworzy właśnie dzieło swojego życia. Do roli zobojętniałego urzędnika zatrudnia więc 28-letnie bożyszcze rodzimego kina, Benjamina Voisina. To nieistotne z pozoru posunięcie zmienia jednak całkiem dużo: Meursault silniej niż kiedykolwiek wcześniej jest teraz bezpośrednim łącznikiem Camusa, jego rozmówcą, uosobieniem lęków i egzystencjalnej postawy wobec świata. Po prostu młodym człowiekiem stojącym u progu życia.
Młody Voisin wchodzi w rutynę Meursaulta z niebywałą precyzją i skupieniem. Znany dotąd raczej z dosyć ekspresyjnych ról Francuz ("Lato ‘85" czy "Stracone złudzenia") bije z ekranu chłodem i swoistym wyrachowaniem. Bohater Camusa jest w końcu apateistą w każdej sferze egzystencji – bez znaczenia pozostaje dla niego Bóg, miłość czy sama idea szczęścia. Nie obchodzi go skomlący pies starca ani Arabka bita i wyzyskiwana seksualnie przez sąsiada. Obojętność wypisana na jego twarzy nie ma konkretnej przyczyny. Mężczyzna po prostu taki jest i choćby gdyby mógł, nigdy nie zamieniłby się z nikim miejscami, bo po co? Każdy człowiek doświadcza przecież tego samego: rodzi się, żyje, a później umiera (egzystencjalizm w pigułce). Voisin zanurza się w tragizmie swojej postaci, niczym Meursault w zimnie morskich fal. Gdy nie pływa, pracuje. Gdy nie pracuje, pije hektolitry kawy i spędza czas ze ślepo zakochaną w nim Marie. W międzyczasie wypala papierosa za papierosem, mając zawsze tę samą beznamiętną minę – czy to pastisz typowego Francuza; obraz mężczyzny w depresji, a może wyobrażenie wyobcowanego autysty?
Całą recenzję znajdziecie TUATJ.
Recenzja filmu "Głos Hind Rajab" (reż. Kaouther Ben Hania)
Wsłuchiwanie
autorka: Klara Cykorz
Moja wenecka współlokatorka przywiozła ze sobą na Lido "One Day, Everyone Will Have Always Been Against This" egipsko-amerykańskiego eseisty Omara El Akkada (polski przekład ma się ukazać w przyszłym roku), a kilka dni temu niedaleko naszego domu przeszedł marsz sprzeciwu wobec trwającego ludobójstwa w Gazie (pozytywnie zaskoczyła mnie frekwencja, ale na oko głównie z lądu, osób z festiwalowymi smyczami nie było znowu tak dużo, bardziej rzucały się w oczy dzieci niosące rysunki, flagi Palestyny krzywo malowane akwarelkami na kartkach z bloku). Poza tym bez zmian: okrutne przyzwyczajenie. Scrollujemy statystyki, rzadziej już drastyczne zdjęcia, dość nowym tematem jest (odnotowuję na przyszłość, film o którym będzie mowa ma już polskiego dystrybutora, oby trafił do kin jak najszybciej) wyruszająca właśnie do Gazy Flotylla Wolności. Doniesienia o ludobójstwie zaszyły się w codzienności. Także w codzienności festiwalowej, gdzie wyluzowany wenecki splendor sąsiaduje z szumem mniej widowiskowej dziennikarskiej krzątaniny i produkcji celebryckich newsów. Kacper Rydzewski w swoim niedawnym eseju dla "Czasu kultury" pisał, iż "przemysł kulturowy robi tu [w kontekście Gazy] za sumienie Zachodu". Do tego też już się zaczęliśmy przyzwyczajać.
"Głos Hind Rajab" tunezyjskiej reżyserki Kaouther Ben Hani został nakręcony przeciwko temu przyzwyczajaniu się do okrucieństwa. I z wiarą w moc wielkiego ekranu w świecie małych ekranów – trochę jak to było z "Zieloną granicą" Agnieszki Holland, pokazywaną także na festiwalu w Wenecji równo dwa lata temu. Bez pytania "czy", tylko od razu "jak": jak kręcić filmy o ludobójstwie, które jest kontynuowane w zalewie, inflacji obrazów, które przestają działać albo zaczynają wręcz działać na opak? Jak etycznie używać materiałów i źródeł pochodzących z Gazy, ze świadomością, iż odbywa się tam bezprecedensowa rzeź miejscowych dziennikarzy, a propaganda izraelska zdobywa kolejne przyczółki bezczelności w fejkach szytymi krwawymi nićmi?
W filmie Ben Hani drastyczne obrazy pojawiają się dopiero pod koniec, użyte jako koda w geście finałowego odsłonięcia, niemal zerwania kurtyny. Po nich przyjdzie obraz ostatni: klip, na którym mała dziewczynka tapla się w błotnistej kałuży. Ale do tych końcowych, drastycznie przeciwstawionych sobie materiałów reżyserka pozostaje przez półtorej godziny adekwatnie odwrócona od obrazów: jako swój temat wybiera dźwięk. Buduje film wokół autentycznych nagrań z Czerwonego Półksiężyca z kilku godzin 29 stycznia 2024 roku, przez które pracownicy centrum kryzysowego utrzymywali kontakt telefoniczny z niespełna 6-letnią Hind Rajab, uwięzioną w ostrzelanym przez izraelską armię samochodzie z sześciorgiem zmarłych z rodziny przy wyjeździe z dzielnicy Tel al-Hawa w mieście Gaza. Materiał dźwiękowy (upubliczniony przez Czerwony Księżyc tuż po tragedii) zostaje opleciony aktorską rekonstrukcją wydarzeń w biurze, z kilkorgiem pracowników na słuchawkach (Saja Kilani, Motaz Malhees), kierownikiem odbijającym się od biurokratyczno-wojskowej ściany (Amer Hlehel), zbierającą wszystko do kupy psycholożką (Clara Khoury).
Dziewczynki nie udało się uratować; zginęło także dwóch ratowników, którzy po godzinach pertraktacji ruszyli dziecku na pomoc. Ale film przez 99% czasu nie wychodzi poza to jedno biuro; opowiada o mozole wiszenia na słuchawce, o podtrzymywaniu kontaktu. O samotnej konfrontacji sześciolatki z rzeczywistością, z której dostajemy jedynie strzępy: od "oni śpią" do "oni nie żyją". Co interesujące w kontekście weneckiego konkursu, w którym film miał premierę – pokazano w nim wcześniej co najmniej dwa filmy flirtujące z myślą o końcu świata. Jeden wręcz tęskniący za antyludzką apokalipsą, a drugi będący opowieścią o niemocy, budujący dramaturgię wokół impotencji mocarstwa. Ale być może dziś fantazja o końcu świata ma w sobie coś z gruntu mocarstwowego (nie będę wskazywać tytułów, ale przecież domyśliliście się, iż chodzi o filmy amerykańskie): nikogo innego nie stać na taką fantazję i taki rodzaj ironii. Tytułowy głos w filmie dochodzi z miejsca, w którym dla wielu (tych patrzących z bezpiecznego dystansu) koniec świata już się dokonał. Tylko iż wcale nie.
Całą recenzję znajdziesz TUTAJ.
Recenzja filmu "Obcy" (reż. François Ozon)
Jeden pies
autorka: Daria Sienkiewicz
Ludzkie życie jest życiem w świadomości absurdu, a wszyscy ci, którzy go doświadczają skazani są na potępienie – głosi Camusowska maksyma "Obcego". Jedna z najbardziej wpływowych nowel XX wieku i zarazem najsłynniejsza obok "Dżumy" książka Alberta Camusa doczekała się swojej pierwszej francuskiej ekranizacji. François Ozon, mając już na koncie parę literackich i teatralnych adaptacji, tym razem stawia czoła filozoficznemu arcydziełu, które w tym roku kończy 82 lata. Kontemplacyjny, choć rozwleczony, wierny oryginałowi, ale niepozbawiony autorskiego sznytu – seans "Obcego" budzi wiele naglących pytań. Czy Meursault to wciąż bohater na miarę naszych czasów? Co Camus powiedziałby o filmie Ozona? I co najważniejsze: czy świat potrzebuje trzeciej już ekranizacji "Obcego"?
W filmie Luchino Viscontiego z 1967 roku w tego najbardziej apatycznego bohatera literackiego wszech czasów wcielił się wówczas 43-letni Marcello Mastroianni. Camus nie precyzuje w książce wieku postaci, podobnie jak jego zainteresowań, planów ani namiętności. Ozon szuka więc skutecznego sposobu na uwiarygodnienie absurdalności Meursaulta. Chce pozostać lojalnym wobec tekstu i jednocześnie wejść w buty 28-letniego pisarza, który tworzy właśnie dzieło swojego życia. Do roli zobojętniałego urzędnika zatrudnia więc 28-letnie bożyszcze rodzimego kina, Benjamina Voisina. To nieistotne z pozoru posunięcie zmienia jednak całkiem dużo: Meursault silniej niż kiedykolwiek wcześniej jest teraz bezpośrednim łącznikiem Camusa, jego rozmówcą, uosobieniem lęków i egzystencjalnej postawy wobec świata. Po prostu młodym człowiekiem stojącym u progu życia.
Młody Voisin wchodzi w rutynę Meursaulta z niebywałą precyzją i skupieniem. Znany dotąd raczej z dosyć ekspresyjnych ról Francuz ("Lato ‘85" czy "Stracone złudzenia") bije z ekranu chłodem i swoistym wyrachowaniem. Bohater Camusa jest w końcu apateistą w każdej sferze egzystencji – bez znaczenia pozostaje dla niego Bóg, miłość czy sama idea szczęścia. Nie obchodzi go skomlący pies starca ani Arabka bita i wyzyskiwana seksualnie przez sąsiada. Obojętność wypisana na jego twarzy nie ma konkretnej przyczyny. Mężczyzna po prostu taki jest i choćby gdyby mógł, nigdy nie zamieniłby się z nikim miejscami, bo po co? Każdy człowiek doświadcza przecież tego samego: rodzi się, żyje, a później umiera (egzystencjalizm w pigułce). Voisin zanurza się w tragizmie swojej postaci, niczym Meursault w zimnie morskich fal. Gdy nie pływa, pracuje. Gdy nie pracuje, pije hektolitry kawy i spędza czas ze ślepo zakochaną w nim Marie. W międzyczasie wypala papierosa za papierosem, mając zawsze tę samą beznamiętną minę – czy to pastisz typowego Francuza; obraz mężczyzny w depresji, a może wyobrażenie wyobcowanego autysty?
Całą recenzję znajdziecie TUATJ.