Weekend Węgierski: Thy Catafalque (23): Alföld (2023)

lupusunleashed.blogspot.com 1 rok temu

Dwadzieścia pięć lat piękna na wielkich równinach...

Jedenasty studyjny album Thy Catafalque miał swoją premierę 14 czerwca w zaledwie dwa lata od poprzednika, zatytułowanego "Vadak" i w niecały rok od znakomitej koncertówki "Mezolit: Live at Fekete Zaj". W chwili wydania swojego najnowszego dzieła Támas Kátai w jednym z wywiadów opowiadał o tym, iż kolejny po raz pierwszy zostanie od początku do końca nagrany w pełnym żywym składzie. Tymczasem węgierski twórca nie tylko przygotowuje nową muzykę, ale również intensywnie koncertuje, choć do Polski jeszcze nie dotarł, a także nieustannie rozszerza paletę swojego brzmienia. Choć tak jak większość jego muzyki, także ta, która znalazła się na "Alföld" została nagrana lub zaprogramowana wyłącznie przez Támasa i zaproszonych gości, to niezmienne mnie zaskakuje, jak żywe to granie. Technologia, która nieustannie się zmienia również ma w tym swój ogromny udział, bo o ile na pierwszych płytach projektu faktycznie można było odczuć pewną sztuczność, o tyle, na jak dotąd najnowszym krążku Thy Catafalque trudno uwierzyć, iż perkusja jest tutaj automatem, zwłaszcza po wspomnianym, bardzo dobrym koncertowym albumie "Mezolit". Również muzyka Támasa ciągle się zmienia i tak też jest na "Alföld". Po dwóch ostatnich albumach zawierających w sobie sporo elektroniki i folku, Kátai postawił głównie na ciężar i brutalne połączenie swoich black metalowych początków z niemal thrash metalowym zacięciem, ale jednocześnie nie zapominając o ewolucji jaką przeszedł Thy Catafalque od początku swojego istnienia.

Okładka płyty

Trwający niespełna trzy kwadranse i zamykający się w dziewięciu numerach, tym razem nie zawiera rozbudowanych długasów - najdłuższy trwa niespełna dziewięć i pół minuty, a najkrótszy niespełna półtorej. Reszta zamyka się w średnim czasie pięciu minut. To również przemawia na korzyść zawartego na "Alföld" (po węgiersku niziny albo równiny) materiału, bo choć w większości szybki, bardzo ciężki i monumentalny, to nie brakuje w nim przebojowości czy melodyki wypracowanej na przestrzeni wcześniejszych krążków Thy Catafalque. Kátai, jak zwykle przełamuje na nim konwenanse gatunkowe i czerpie euforia z szerokiego brzmienia i stylistyki, które po raz kolejny pokazuje także na okładce swojego albumu, który tym razem zdobi zdjęcie przedstawiające Támasa na porośniętej trawą równinie zrobionym w południowo-wschodnich Węgrzech w Makó-Bogárzó. A jak przedstawia się zawarty na albumie materiał?

Na początek masywny i bardzo ciężki "A csend hegyei", który wspaniale rozpoczyna krążek i dosłownie wgniata w fotel. Po nim równie mocno wtacza się "Testen túl" który mógłby znaleźć się na dwóch wcześniejszych, gdyby dodać do niego elektronikę i folkowo-jazzowe zagrywki. Pozbawiony tym razem takich dodatków, otrzymaliśmy ociężałą i gęstą petardę, która rozsadza uszy i powinien cieszyć wielbicieli takiego grania, czy twórczości Thy Catafalque. Mnie cieszy. Równie fantastyczny "A földdel egyenlő" znalazł się na pozycji trzeciej, nie zwalnia tempa. Jest bardzo szybko, ciężko, ale pośród ściany dźwięku nie brakuje melodii, w których wprawne ucho z pewnością złapie nawiązania do dwóch, może trzech pierwszych płyt Thy Catafalque, jak również naleciałości, które weszły w muzykę węgierskiej formacji w ostatnich latach. Do kompletu potężne klawiszowe tony, które z miejsca kojarzą się z Satyriconem z płyty "The Shadowtrhone", przełamane lżejszym rozwinięciem melodycznym wyrwanym z dwóch poprzednich albumów Thy Catafalque właśnie. Najdłuższym numerem jest następujący po nim, świetny utwór tytułowy o najbardziej progresywnym charakterze z całego krążka. Wielowątkowy kawałek, również nie spuszcza z tempa i poraża potężnym brzmieniem, masywnym uderzeniem gitar i rozpędzonej (elektronicznej perkusji), a przy tym genialnie dopełniany wokalem i węgierskim językiem. Można też doznać nie małego szoku, gdy niemal dosłownie (i raczej niezamierzenie) cytuje się tutaj Metallikę z okresu "Master of Puppets". Nie zapomina się w nim także o folkowych elementach poprzedników, poprzez zwiewny żeński wokal czy akustycznego zakończenia, stojących w mocnej opozycji do soczystego growlu i ociężałego uderzenia z początku kompozycji. Po prostu - petarda!

Instrumentalny i równie udany "Folyondár" wraca do cięższych rytmów, choć i tutaj nie brakuje kapitalnego folkowego kontrastu w postaci fletów czy sekcji smyczkowej. Tu także nieco mocniej nawiązuje się do poprzednich albumów, gdy wchodzi rozbudowana linia melodyczna klawiszy. Utwór "Csillagot görgető" znalazł się na pozycji szóstej i zaczyna się od świetnej partii wokalnej wykonanej a capella. Następnie, wchodzi znakomicie wkręcający się gitarowy riff i następuje kolejna fantastyczna porcja ciężkiego grania o charakterystycznym Támasowym brzmieniu, którego chyba już nie da się pomylić z żadnym innym. Bardzo dobry jest także "A felkelő hold országa" w którym znów jest ciężko, choć ponownie bliżej pierwszych płyt Thy Catafalque, ale jednocześnie nie ma miejsca na nudę. Po nim przychodzi czas na przedostatni, wspomniany wcześniej zaledwie półtoraminutowy (bez dwóch sekund) "Szíriusz", będący kolejnym instrumentalem, a także swoistym wprowadzeniem do finału albumu. Oparty na mrocznych klawiszach i folkowych tonach, wreszcie gitarowym wjazdem może kojarzyć się ponownie zarówno z pierwszymi albumami Thy Catafalque, wspomnianym już Satyriconem, ale także wcześniejszą inkarnacją formacji Támasa, Gort. "Néma vermek" kontynuuje w pewien sposób krótszy numer, ponownie jednak sięga po ciężar i black metalowego ducha, nieznacznie okraszając klawiszową melodią w tle, przywodząc tym samym na myśl dokonania z dwóch, może trzech ostatnich albumów.


"Alföld" to nie tylko powrót Thy Catafalque do korzeni, ale także wypadkowa doświadczeń. To także najlepiej wyprodukowany i przy tym najciężej brzmiący krążek węgierskiej formacji od czasu dwóch pierwszych albumów, zbierający jednak wszystkie zmiany jakie Támas wprowadził w swoje brzmienie i muzykę na przestrzeni lat i kolejnych albumów. Mniej tutaj jednak eksperymentów czy awangardy poprzedników, a więcej ostrego i gęstego mocno zakorzenionego w black metalu grania, choć ubranego we współczesną, przystępniejszą i również bardziej melodyjną, a co za tym idzie, bardziej przebojową formę. Choć mamy do czynienia z kwintesencją jego brzmienia, nie będzie to jednak zdecydowanie album od którego można zacząć wejście w muzyczny świat Támasa Kátai, bo tę lepiej rozpocząć od świetnej koncertówki lub któregoś z wcześniejszych albumów studyjnych. Z pewnością odnajdą się tutaj słuchacze stęsknieni za bezkompromisową ścianą dźwięku i surowym podejściem pierwszych płyt. Najnowszy album Thy Catafalque powinien się też spodobać tym, którzy wolą bardziej eksperymentalne, czy choćby folkowe podejście ostatnich krążków, a choćby jeżeli uznają go za słabszy, to jest to i tak bardzo mocna pozycja w dyskografii węgierskiego twórcy, a szczególnie dla tych najwierniejszych i czerpiących euforia z każdej odsłony i okresu formacji. Droga jaką przebyło Thy Catafalque, ze wszystkimi obocznościami, jest ogromna, a ten album jest tego dowodem - potężnym i niezwykle udanym. Wreszcie, jest to również jedna z tych płyt od których ciężko się oderwać, a to najlepsza rekomendacja. Nie mogąc się doczekać kolejnego studyjnego - w pełni żywego - materiału, zapętlam "Alföld" ponownie i na te niecałe trzy kwadranse, nie ma mnie dla świata...

Ocena: Pełnia
Idź do oryginalnego materiału