We Are Winter's Blue And Radiant Children - No More Apocalypse Father (2024)

lupusunleashed.blogspot.com 3 miesięcy temu

Gdyby miał nastąpić ostateczny koniec świata, to debiutancka płyta tej formacji mogłaby być soundtrackiem idealnym do totalnej zagłady.

WAWBARC to grupa złożona z doświadczonych muzyków, którzy mogą pozwolić sobie na eksplorację dźwięków i emocji w sposób dla innych wręcz niedostępny. Kanadyjski kwartet złożony jest bowiem z gitarzysty Mata Balla z post-doomowego zespołu Big Brave, multiinstrumentalisty Efrima Menucka ze wspomnianego Goodspeed You! Black Emperor oraz Jonathana Downsa i Patch One z grupy Ada. Na swoim debiutanckim albumie „No More Apocalypse Father”, który miał premierę 13 września tego roku, prezentują jak sami to określili sześć "kołysanek przesiąkniętych wypalonym zniekształceniem, rozmazanych na pulsujących elektronicznych pulsach". Ball i Menuck zaczęli tworzyć muzykę w i dla najsmutniejszych momentów montrealskich zim: „Oddajemy hołd tej idei zimy, kiedy wchodzisz do środka, a twój dom jest ciepły, miejsca, które istnieje tylko dlatego, że na zewnątrz jest tak zimno” – powiedział o zawartości Menuck.

Opisując album na swoim bandcampie panowie wyjaśniają obszernie, czego spodziewać się po nagraniu: według nich jest to album o byciu świadkiem ponurości z punktu widzenia znajdowania się w bezpiecznym miejscu. Menuck porównuje wręcz swoje teksty do fotorealizmu. W otwierającym album utworze „Rats and Roses” śpiewa o nienazwanym mieście dotkniętym nieznanym kataklizmem, ale szczegóły są lokalne: konkretnie jego sąsiedzi nieumyślnie zatruwają ptaki podczas walki z plagą szczurów. „Widzenie rzeczy z dystansu i brak możliwości interwencji często zdarza się na tej płycie” — wyjaśnia Menuck. - „Jeśli jesteś osobą czującą i myślącą, to po prostu część ludzkiej kondycji. Oglądamy horror rozwijający się z daleka, niezdolni do zrobienia niczego konkretnego, aby zmienić zastaną sytuację”. W „Dangling Blanket From A Balcony (White Phosphorous)” nawiązują do performance'u Michaela Jacksona trzymającego swoje dziecko na balkonie hotelu w 2002 roku — dziwacznego widowiska medialnego, które wciąż tkwi w psychice Menucka. Ten i zamykający album utwór również nawiązują do białego fosforu, technologii wojennej zaprojektowanej do oświetlania pól bitewnych, ale zdolną do zadawania straszliwych oparzeń tym, których dotknie. Iluminacja i horror w jednym, tutaj stanowiące podstawę malowniczych i przerażających scen. Ostatnia piosenka "(Goodnight) White Phosphorous" według Menucka jest wręcz celowo zbudowana jak kołysanka. - „Napisana z perspektywy oglądania białego fosforu spadającego za oknem”. Spalone, zmatowiałe i pełne wstrząsających obrazów, dźwięki debiutu WAWBARC według jej twórców są również skąpane w świetle: odzwierciedlającym oszołomienie pełnych nadziei duchów, będących świadkami rozpaczy, obserwujących zamieć niepokoju rozwijającą się na zewnątrz apokalipsie z miejsca względnego schronienia i komfortu. Porównują ją choćby do emocjonalnej ambiwalencji, może odrętwienia. - „Nigdy nie wiem, jak się czuję w pochmurny dzień, kiedy słońce jest przez cały czas jasne pomimo szarości, a światło jest bardzo płaskie. Kolory stają się bardziej nasycone i widzisz pojedynczy kwiat, powiedzmy powój, którego kolor jest tak żywy pod szarością, iż nie wiem, czy to miłe, czy straszne uczucie. A może jedno i drugie” - dodaje w opisie Menuck.

Trwająca niespełna trzy kwadranse i składająca się z sześciu numerów płyta rzeczywiście robi piorunujące wrażenie już od pierwszego, otwierającego ją numeru, zatytułowanego "Rats And Roses" w którym witają nas śpiewające ptaki oraz popiskiwania szczurów, ale niechaj nikogo to nie odrzuci, bo po chwili pośród nich wynurzają się gitarowe, drone'owe dźwięki, które powoli i wietrznie zaczynają się rozwijać i rozpędzać. Nie mówimy jednak o pełnym rozpędzeniu do szybkich riffów, a raczej o budowaniu ponurej, mglistej, ale zarazem gęstej atmosfery z pogranicza horroru i ambientu. Wokale na tym tle są skonstruowane tak, iż przypominają twórczość Lou Reeda albo późnego Davida Bowiego. Następujący po nim "Tremble Pour Light" pozostało ciekawszy. Ciężka, mroczna elektronika i kapitalne niemal szeptane partie wokalne osadzone na tym tle mogą miejscami skojarzyć się wręcz z Leonardem Cohenem. Ponownie jest powolnie, usypiająco, ale w dźwiękach tych jest ukryty ogrom emocji i wrażenie unoszenia się się w nicości która zdaje się składać jedynie z białego, oślepiającego światła.

Utwór tytułowy znalazł się na pozycji trzeciej nie przyspiesza choćby na moment, ale ponownie genialnie buduje napięcie i atmosferę przeżartą szumem elektroniką, a także mocnym syntezatorowym tonem, który niemal zagłusza akustyczną melodię gitary. Skojarzenie z albumem "Final Light" Perturbatora i Johanessa Perssona będzie tu jak najbardziej wskazane, choć tutaj panowie inaczej rozkładają dźwięki i mocniej sięgają po estetykę post-rocka, która została przefiltrowana przez ciemną elektronikę i drone. Wokale zaś mogą kojarzyć się trochę z estetyką grunge'a czy alternatywnego rocka, ale jednocześnie jest w nich coś niepokojącego, jakbyśmy znajdowali się w pomieszczeniu pełnym duchów. Dość gwałtownie ustępuje on miejsca kolejnemu intrygującemu numerowi, zatytułowanemu "Uncloudy Days", który swoim klimatem znów balansuje między czymś co mógłby nagrać David Bowie, a kinematyczną atmosferą wyrwaną z filmów w rodzaju "Blade Runner" albo jakiejś rozgrywającej się w apokaliptycznej scenerii grze komputerowej. To wręcz utwór idealny do słuchania głośno na słuchawkach w ciemnym pokoju i z zamkniętymi oczami. Takie odczucie towarzyszy - a przynajmniej zdecydowanie powinno - również przy zakończeniu albumu.

Przedostatni, monumentalny, bo trwający trzynaście i pół minuty "Dangling Blanket From A Balcony (White Phosphorus)" z początku zachwyca swoim minimalizmem, który jednocześnie genialnie buduje napięcie i gęstą atmosferę składającą się z pozornej delikatności, ciszy i monotonności, by następnie porwać brudnym wręcz Vangelisowym rozbudowaniem. Podobnie jak przywołany performance Michaela Jacksona sam utwór też wydaje się być awangardowym performancem, co szczególnie słychać w genialnym, nagłym wejściu ostrych drone'owych gitar i elektronicznych pulsacji przepięknie rozwijającymi wietrzne, "ciche" dźwięki, które jeszcze chwilę temu zaczynały utwór. Tu znów skojarzenia mogą płynąć w kierunku wspomnianego już Final Light jednakże i tym razem panowie nieco inaczej rozkładają poziom intensywności i ciężar. Ten niezwykły przelot przez umierający świat skąpany w blasku wieńczy z kolei "(Goodnight) White Phosphorus", który kontynuuje poprzednika, ale z surowego elektroniczno-drone'owego riffu przechodzi płynnie do jakby rozświetlonego, wyciszonego ambientu, który znów przywołuje uczucie dziwnej lekkości, unoszenia, a wraz z wejściem wokali znów przybliża się klimatem do ostatniej płyty Davida Bowiego. Usypiająca, kołysząca lekkość miesza się niesamowicie z niepokojącą atmosferą, skrzętnie budowanej warstwą elektronicznych tonów przywodzących na myśl zawodzenie dusz albo gwizd wiatru i ponurych pojawiających się co jakiś czas surowych gitarowych przepierzeń. Gdzieś w tych dźwiękach jest promyczek nadziei, iż to jeszcze nie jest koniec, iż może ta apokalipsa nie zdąży przyjść, ale i on znika w sonicznym blasku generowanym przez kwartet.

Debiut WAWBARC to niezwykle wciągająca, wyciszona i zarazem bardzo ciężka soniczna podróż, która nie jest łatwa, ani przyjemna. To muzyka pełna bólu, smutku, rozpaczy i skrajności, która mimo opieraniu się na niemal całkowitej ciszy lub jej odcieniach, jest też zaskakująco oczyszczająca, skłaniająca do skupienia i zastanowienia się nad snutą przez muzyków opowieścią. Po płytę powinni sięgnąć nie tylko wielbiciele grup z których pochodzą twórcy tego być może jedynego albumu formacji, ale także wrażliwi, poszukujący słuchacze, doświadczający w muzyce czegoś więcej - rodzaju katartycznej ekstazy, oczyszczenia lub chcących usłyszeć czy też może raczej "dotknąć" tego, co znajduje się pomiędzy. Osobiście sięgnąłem po nią nieco z przypadku, bo ani nie jestem wielkim fanem zespołów z których pochodzą poszczególni muzycy, ani grafika okładkowa nie jest specjalnie intrygująca (powiedzmy to wprost: jest zwyczajanie kiepska), ale być może długaśna nazwa, tytuł albumu i jakieś nieznane, wyższe siły sprawiły, iż postanowiłem ją przesłuchać i dać się temu nagraniu porwać. "No More Apocalypse Father" to wręcz mistyczne przeżycie, którego trzeba doświadczyć samemu i do którego gorąco zachęcam.

Ocena: Pełnia

Fragmenty opisu płyty z bandcamp w tłumaczeniu własnym.
Idź do oryginalnego materiału