2024 rok to naprawdę dobry czas dla muzyki. W obliczu takich wydawnictw jak szalone Brat Charli XCX czy wyczekiwane From Zero zespołu Linkin Park, nie spodziewałam się, iż coś jeszcze mnie zaskoczy. Nowy album Warhaus to jednak genialna mieszanka nietuzinkowych brzmień.
Solowy projekt Maartena Devoldere’a nie obił mi się wcześniej o uszy. Prawdę mówiąc, to jego zespół Balthazar również był mi obcy. Los jednak chciał, iż przed moim pośpiesznym opuszczeniem tegorocznej edycji festiwalu Inside Seaside zaszłam na kilkanaście minut pod główną scenę, na której występował właśnie Warhaus. Nie potrafiłam od razu ocenić tego, co usłyszałam – głos wokalisty niewątpliwie się wyróżniał, był jednak przy tym strasznie ociężały. Dopiero w połączeniu z magicznym podkładem Karaoke Moon dostrzegłam cały urok jego twórczości. Choć niewątpliwie jest ona specyficzna.
To, co słyszymy w Where The Names Are Real, ciężko nazwać śpiewem. Głęboki głos spokojnie recytujący wersy to jednak coś, do czego należy się w przypadku Warhausa przyzwyczaić. Ta gnuśna poezja mocno kontrastuje z delikatnymi wokalizami i dźwiękami instrumentów. Jest w tej kreacji pewien dyskomfort. Nie sposób jest się jednak od niej oderwać.
No Surprise jest już bardziej śpiewane. Uzupełnione kobiecym wokalem tworzy niezwykle harmonijną kompozycję. What Goes Up także czaruje wieloma warstwami wokalu; Warhaus genialnie przeplata ścieżki instrumentalne z ludzkim głosem. Co ciekawe, z każdym utworem robi to jeszcze lepiej.
Jim Morrison to najdłuższa pozycja z płyty, jednak nie dłuży się ona w ogóle. Prawie 7 minutowy utwór to wyrazista historia, podkręcona błyskotliwym humorem i oczywiście melodią, która stale utrzymuje uwagę słuchacza. Jacky N. spowalnia tempo, częstując delikatną kompozycją symfoniczną. Z reguły nie jestem fanką wplatania w albumy piosenek bez żadnych słów, jednak tutaj to zwyczajnie pasuje.
Drugą połowę Karaoke Moon otwiera mój ulubiony utwór – Zero One Code. Ponownie pojawia się tutaj delikatny, kobiecy głos. Nie udało mi się jeszcze dotrzeć do tego, kim jest tajemnicza osoba towarzysząca Warhausowi na niektórych nagraniach – cała płyta jest dla mnie przez to jeszcze bardziej intrygująca.
Naprawdę zaskakujące jest to, jak różny wydźwięk mają poszczególne utwory. Hands Of A Clock brzmi jak zaginiona perełka sprzed kilku dekad; jest tu nostalgia i pewna nonszalancja. Natomiast The Winning Numbers przywodzi na myśl końcową scenę jakiegoś smutnego filmu. Zakończenie utworu to po prostu delikatne odczytanie zwycięskich numerów w grze w bingo. choćby tak prosta sytuacja wypada tutaj magicznie.
I Want More znowu zmienia lekko klimat. Nie brakuje tutaj jednak ogniwa, które spaja wszystkie utwory – a są nim mocne wokalizy. Emely również nie obyła się bez nich. Dosadny głos wokalisty ustępuje tutaj delikatnie gitarze akustycznej, która do końca utworu walczy o dominację nad utworem. Jedynie momentami udaje jej się wyjść na pierwszy plan. Ostatnie zdanie należy jednak do ciężkiego klawiszowego tonu, który stawia zdecydowaną kropkę w Karaoke Moon.
Jakże się cieszę, iż dosięgnęła mnie wieść o wydaniu Karaoke Moon. Technicznie jest to album idealny. Maarten Devoldere i producent Jasper Maekelberg przeszli samych siebie. Na próżno szukać tutaj niedokończonych kompozycji; 10 utworów to świetnie skrojona całość. Nic tutaj nie ucieka, nic się nie dłuży. Słuchacz płynie przez wykreowaną historię i na końcu płyty wie, iż została ona opowiedziana w pełni.
Nie dla wszystkich będzie to prosta podróż. Jest w sposobie narracji coś, co może odbiorcę drażnić. Sama nie byłam przekonana do sposobu, w jaki Belg wykorzystuje swój głos. Warto jednak dać mu szansę, bo możecie się zakochać – tak, jak stało się to w moim przypadku. Polecam zasiąść do słuchania szczególnie teraz, kiedy ciężka pogoda tworzy klimat do odsłuchu w towarzystwie płomieni świec.
Fot. główne: materiały prasowe