Nuda? Nic z tych rzeczy! Emocje większe niż w "Squid Game"
Zanim Stephen King stał się ikoną horroru, pisał pod pseudonimem Richard Bachman. To właśnie wtedy wydał swoje najciekawsze dystopijne powieści - na czele z "Uciekinierem" (1982) i "Wielkim marszem" (1979). Ekranizacje obu mają światowe premiery w przeciągu kilku miesięcy. Już 7 listopada obejrzymy nowego "Uciekiniera" w reżyserii Edgara Wrighta z Glenem Powellem w roli, którą w ekranizacji z 1987 roku zagrał Arnold Schwarzenegger. Zarówno "Uciekinier" jak i "Wielki marsz" opowiadają o mrocznych czasach, gdy USA stają się autorytarnym reżimem, który z pomocą krwawych telewizyjnych igrzysk kontroluje umysły mas. O ile akcja nowego "Uciekiniera" została przeniesiona do ery social mediów, to twórcy "Wielkiego marszu" umieszczają akcję w USA końca lat 60. XX wieku, gdy zbiorową wyobraźnię kreowała stara i (nie)dobra telewizja.Reklama
Jest to Ameryka powojenna i pogrążona w gospodarczym kryzysie. Brakuje chleba, więc reżim daje ludowi igrzyska. Wielki Marsz to gra, która nie tylko ma jednego zwycięzcę, ale też ma inspirować Amerykanów do przypomnienia sobie o najważniejszych wartościach, które zbudowały USA. Niezłomność, wytrwałość i ciężka praca mają uczynić Amerykę znów wielką. Wygrany nie tylko dostaje wielką sumę pieniędzy, ale też staje się idolem milionów, którzy oglądają transmisję gry. Jej zasady są proste. Śmiałkowie, którzy się do niej zgłoszą muszą iść w marszu. Wygra ten, kto ostatni utrzyma się na nogach. Nie ma żadnej mety i nie ma żadnego odpoczynku. Nie wolno zbyt mocno zwalniać i nie wolno przyspieszać. Trzecie ostrzeżenie za złamanie reguł kończy się strzałem w głowę przez żołnierzy towarzyszących maszerującym.
Nuda? W porównaniu z pomysłowością twórców gier w "Squid Game" ten marsz rzeczywiście może wydawać się nudny. Tak jednak nie jest. Jest to marsz upiorny i o wiele bardziej przerażający. Uczestnicy koreańskiej gry jednak nocami odpoczywali, jedli i mieli zapewnione przyzwoite warunki sanitarne. Maszerujący przez amerykańskie bezdroża w rytm gąsienic pancernych wozów i wycelowanych w nich luf karabinów M16 odpocząć nie mogą, a wodę mają racjonowaną. Mogą tylko iść.
Nie przez przypadek reżyserię "Wielkiego marszu" powierzono Francisowi Lawerence'owi. Kto jak kto, ale reżyser czterech części "Igrzysk Śmierci" wie, jak opowiadać o krwawej grze, w której bogaci zabijają biednych, ku uciesze ogłupionych propagandą mas. Nie tylko nazwisko reżysera jest najważniejsze w tej ekranizacji. Jeszcze ważniejszy jest scenariusz autorstwa J.T. Mollnera, czyli człowieka stojącego za jednym z najinteligentniejszych thrillerów ostatnich lat - "Strange Darling" (2023).
Braterstwo na bezdrożach i dekonstrukcja mitu
Nie widzimy w "Wielkim marszu" specjalnie wymyślnych śmierci uczestników gry i cała akcja ma miejsce na amerykańskiej prowincji, będącej przecież częścią DNA Stephena Kinga. Nie jest to choćby Castle Rock czy Derry z mrokiem kryjącym się za ładnym białym płotkiem i przystrzyżoną trawą. W tej ponurej wizji widzimy same farmy i opuszczone stacje benzynowe. To świat przypominający uniwersum Cormaca McCarthy'ego. Przemoc jest obrazowa, ale też banalna, żołnierze są bezwzględnymi wykonawcami rozkazów, zaś Mark Hamill tworzy idealnego łotra z faszystowskim sznytem. Mollner z wielkiej grupy maszerujących wybiera kilka postaci, które gwałtownie nabierają wyrazistości. Są na tyle dobrze napisani, iż prędko przejmowałem się losem postaci choćby epizodycznych, jak narwany Barkovich (Charlie Plummer), neurotyczny Olson (Ben Wang) czy głęboko religijny Artur (Tut Nyuot). Najciekawsza jest jednak relacja Raya (Cooper Hoffman) i McVriesa (David Johnson). Jeden jest zamkniętym w sobie wrażliwcem, drugi to zaś zarażający optymizmem gaduła. Obaj noszą w tym śmiertelnym marszu maski.
Dlaczego zgłosili się do tak piekielnej gry? Co ich pchnęło w objęcia diabolicznego majora (Mark Hamill). Tylko chęć zarobku? A może osobista zemsta? Wygra tylko jeden, więc im szybciej padną pozostali uczestnicy, tym gra szybciej się skończy. Tyle, iż uczestnicy nie mogą ze sobą walczyć. Mogą tylko zaniechać pomocy komuś, komu nogi odmówiły posłuszeństwa, potrzeba wypróżnienia spowodowała zatrzymanie się na drodze czy wysiadły nerki przez brak odpowiedniego nawodnienia. Mimo to Ray i McVries nawiązują głęboką przyjaźń. Pomagają sobie oraz słabnącym fizycznie i psychicznie uczestnikom. Zachowują człowieczeństwo w miejscu, które obdziera maszerujących z jakiejkolwiek godności. Ten marsz w pewnym stopniu przypomina podróż bydlęcymi wagonami do obozów koncentracyjnych, gdy pojęcie intymności i wstydu przestało obowiązywać. Gdzie jest wtedy człowieczeństwo? Różnica jest taka, iż maszerujący zgłosili się do gry na ochotnika, choć gwałtownie rozumieją swój błąd, stając się niewolnikami kroczącymi za wyimaginowanym "amerykańskim snem". Sławą i pieniędzmi. Czy sprzedadzą w tym celu duszę?
Lawrence zadbał, by marsz był widowiskowy, natomiast Mollner skupił się na drobnych szczegółach, które powodują, iż ta prosta brutalna opowieść nabiera głębszego wymiaru. Narastające poczucie zwątpienia, żal za opuszczenie rodziny (rozdzierający serce epizod Judy Greer w roli matki jednego z maszerujących), zaufanie Bogu, gdy nadzieja umiera, fałszywy optymizm i w końcu martwe spojrzenia obserwatorów marszu, którym zostaje już tylko krwawa telewizyjna rozrywka - to wszystko powoduje, iż "Wielki marsz" nie jest kolejną komercyjną dystopijno-survivalową przypowiastką i żerowaniem na twórczości najsłynniejszego pisarza Ameryki.
Jest w tym marszu pesymizm i dekonstrukcja amerykańskiego mitu z czasów, gdy King miał rzeczywiście do powiedzenia coś brutalnie szczerego o "krainie wolności" i mitycznym "Mieście na Górze", mającym oświetlać ideą wolności i braterstwa cały świat. Braterstwo na tych bezdrożach się objawiło. A wolność?
8/10
"Wielki marsz" (The Long Walk), reż. Francis Lawrence, USA 2025, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 19 września 2025 roku.