„Tak gwałtownie się nie umiera”, czyli najnowsza książka Jacka Paśnika, była dla mnie pewnym wyzwaniem na poziomie wyobrażenia świata przedstawionego. Przy czym nie wynikało to z faktu jakiejś nierealności fabuły czy trudnego stylu pisania (z tym u autora książki jest świetnie), a raczej z umiejscowienia prawie całej akcji w realiach PRL okresu stanu wojennego. Zapytacie: a jakie tutaj jest wyzwanie? Ode mnie (rocznik 1993) oraz pisarza (rocznik 1997), wychowanych w realiach Polski kapitalistycznej, w moim przypadku ledwo pamiętającego choćby lata 90., trudno oczekiwać innej reakcji na wspomnienia z lat 80. Znamy je wyłącznie ze wspomnień rodziców, z podręczników od historii i klisz Chrisa Niedenthala. Jak się jednak okazało, ani pisarz, ani czytelnik nie muszą nosić w sobie doświadczeń tamtych czasów, aby je poczuć. Wystarczy, iż autor umiejętnie posłuży się słowem, a czytelnik wyrazi wolę, by dać się mu porwać. A to zadanie niełatwe, biorąc pod uwagę żywotność historii PRL.
Wszystko zaczyna się w Uroczu, niewielkiej miejscowości leżącej gdzieś w okolicy Bydgoszczy. Głównego bohatera Tomka poznajemy w momencie zakończenia stosunku seksualnego ze swoją dziewczyną Zosią. Razem mają plany, chcą wyjechać do Łodzi na studia. Tomek, już po maturze, chciałby studiować architekturę. Na razie jeszcze nie wie, czy udało mu się wszystko dobrze zaliczyć, ale innej drogi nie widzi, przynajmniej na razie. Pochodzi z ubogiej rodziny, mieszka w poniemieckiej kamienicy przy rynku głównym i właśnie rozpoczyna najdłuższe wakacje w swoim życiu, które stają się jednocześnie tymi najdziwniejszymi.
Urocz jest u Jacka Paśnika miasteczkiem, jakich setki w Polsce. Co je wyróżnia, to może obecność jednostki wojskowej w pobliskim lesie. Nikt tego nie wie na pewno, ale chodzą plotki, iż stacjonują tam żołnierze z „bratniego” Związku Radzieckiego. Poza tym wydaje się, iż nie ma to większego wpływu na lokalne życie. Oczywiście wydawanie się jest tutaj bardzo ważne, bo jak niedługo odkrywa Tomek, nie wszystko w Uroczu jest tak stateczne, a milicja, to nie tylko „drogówka, wizja lokalna i Kapitan Żbik”. Wszystko zmienia się w momencie, gdy główny bohater gubi nóż niedaleko domu Baby z Błoni, a potem cudem przeżywa stłuczkę autobusu PKS z wojskową ciężarówką.
Żebyście jednak nie pomyśleli, iż ,,Tak gwałtownie się nie umiera” jest książką kryminalną, bo daleko jej do tego. Myślę, iż najbliżej byłoby jej do literatury młodzieżowej, niemniej to również krzywdzące szufladkowanie. Fakt, opowiada po części o problemach młodzieży, ale w sposób o wiele poważniejszy, niż robi to literatura young adult. Zresztą konstrukcja fabuły nie posiada jednego głównego wątku, a składa się raczej z wielu, które momentami się łączą, a kiedy indziej dzielą i rozchodzą. Można by napisać, iż jest to powieść, w której prawie w ogóle nie ma akcji, co jednak stanowi jej wielką zaletę. Autor nie spieszy się z opisami, poświęcając im tyle słów, ile potrzeba. Dialogi są również autentyczne, pełne, bez zbędnych i sztucznych wypełniaczy. Jacek Paśnik nie chce nam prezentować przewrotnych skoków fabularnych, a raczej wprowadzać coraz głębiej w świat gorącego lata polskiej prowincji tamtych lat.
I to właśnie ta wizja jest niezwykle urzekająca. Czy akurat opisywany jest rynek główny, czy komisariat milicji, czy zapchany bar, to każde z miejsc odznacza się unikatowością i pewnym czarem. Nie jest to jednak czar przyjemny, ale jednocześnie nie w pełni gorzki. adekwatnie porywa nas autentycznością i swego rodzaju reminiscencją, albowiem obraz PRL lat 80. u Jacka Paśnika różni się pod wieloma względami od tego, który utarł się w powszechnej świadomości. Jest to odwzorowanie przystające do prowincjonalnego miasteczka, a nie dużych miast i ich wzniosłych wydarzeń, strajków, okupacji i skakania przez płot. Jest to świat nagrzanych letnim słońcem pomieszczeń, boazerii na ścianach, letniej nudy, zakopconych barów i grobowej ciszy na ulicach nocnego miasteczka. Próba ugryzienia tamtych lat była nie lada wyzwaniem, ale chwała za to autorowi. Jak sam wspomina w wywiadzie z Norbertem Kaczałą: „Polskie kino czy powieści historyczne opowiadające o PRL-u wciąż wpadają w tę pułapkę z wykorzystywaniem tych samych widokówek: mamy milicyjne suki, SKOT-y na ulicach, kolejki do sklepów. To jest ledwie wycinek tamtego świata. Marzyłem o tym, żeby ugryźć go na nowo”.
Nie myślcie jednak, iż brakuje w tym wszystkim polityczności. Bo chociaż otrzymujemy niezwykle codzienny obraz PRL-u, to Jacek Paśnik dobrze wie, iż życie bez polityki nigdy się nie toczy. A tym bardziej nie toczyło się w kraju, w którym ta wkraczała w znaczną część prywatnych spraw. Tym bardziej, że, nie zapominajmy, cała fabuła ma miejsce na tle stanu wojennego w 1982 r. I tak w tekście pojawiają się np. oficerowie Ludowego Wojska Polskiego, którzy wyrażają swoją niechęć do wszelkiego rodzaju „prowokatorów” i „jątrzycieli”, obwinianych za całe zło w kraju. Najwyraźniejszą postacią w tej kategorii jest pułkownik Kolasa, którego nie da się lubić. Nie dlatego, iż dokonuje jakichś złych czynów. Jest po prostu żałosnym adherentem propagandy władzy, wobec której pozostaje wierny, a która choćby go niezbyt szanuje. W efekcie staje się egzemplifikacją pożytecznego idioty, który jest mało kompetentny, ale oddany.
Jakkolwiek władza ludowa dostaje największe razy od Jacka Paśnika, to i inni aktorzy życia publicznego otrzymują prztyczki w nos. Ksiądz, który, choć stanowi instytucjonalną podporę duchową lokalnej społeczności, nie stroni od korzystania ze swoich przywilejów. „Solidarność” również gdzieś się pojawia, przede wszystkim w postaci internowanego ojca kolegi głównego bohatera, którego historię widzimy przede wszystkim z perspektywy jego rodziny. Jest to więc nietypowa perspektywa, w której główną rolę odgrywa nie działacz „Solidarności”, ale jego bliscy. W pewnym momencie sam Tomek czuje wstyd za rodziców, którzy nie wychylali się podczas stanu wojennego. Aż do chwili, gdy pojawia się w nim inny wstyd – iż w ogóle mógł tak o nich pomyśleć.
Wydaje mi się, iż jeżeli mielibyśmy doszukiwać się jakiegoś jednego punktu zaczepienia w powieści Jacka Paśnika, to byłoby to niewątpliwie dojrzewanie. Prawie cała fabuła jest prezentowana z perspektywy osiemnastoletniego Tomka, który „o świecie wie wszystko”, jak każdy nastolatek. Stąd też moja sugestia dotyczącą literatury młodzieżowej, do której jednak nie powinniśmy zaliczyć tej pozycji. Oczywiście młodzież może po niego sięgnąć, niemniej, dorosła osoba wyłapie zdecydowanie więcej niuansów. A tych jest naprawdę dużo. Z czego najwyraźniej odznacza się, moim zdaniem, beztroska licealnego życia, a adekwatnie jej utrata. Przez głowę głównego bohatera często przechodzą wspomnienia i myśli o poprzednich wakacjach, o sytuacjach, w których było łatwiej. Pojawiają się obawy dotyczące przyszłości, o tym, czy na pewno chce iść na studia, czy powinien, a co jeżeli się nie uda? Jak teraz będzie wyglądać jego życie?
Nie brakuje również wątku pierwszej miłości. Tutaj chciałbym dodatkowo wyrazić uznanie dla autora, który w sposób niezwykle subtelny, bez zbędnego romantyzowania opisał relację dwójki młodych ludzi, którzy znaleźli się na zakręcie dorosłości. Grając niedopowiedzeniami bezbłędnie prezentuje zauroczenie, entuzjazm, niepewność, zawód, czyli miłosną mieszankę uczuciową tych dwojga. Myślę, iż znaną niejednemu czytelnikowi i czytelniczce.
Wątek studiów Tomka jest również bardzo ważny. Nigdy tak naprawdę nie opuszczamy Urocza, natomiast bardzo często przewija się wątek Łodzi, do której bohater ma wyjechać na studia. Jest to jego marzenie, ale, jak każde marzenie, zaczyna w pewnym momencie budzić wątpliwości. Z początku o możliwość jego realizacji, następnie – o słuszności. Co stanowi wyrażenie niepewności swojej przyszłości, pewnego strachu przed opuszczeniem, tego, co znajome i pewne, choć marne, a wejściem w nieznane, ale dające możliwości. Całość zresztą podkreśla fakt możliwości awansu klasowego Tomka, który miałby być pierwszą w rodzinie osobą studiującą.
Czytając książkę, miałem przed oczami film Andrzeja Barańskiego „Nad rzeką, której nie ma”. Sam autor przyznaje się do inspiracji twórczością reżysera, zamieszczając przed rozdziałami cytaty z jego filmów. Małe miasteczko, wakacje, nuda, zabawa, nastolatkowie u progu dorosłości… Wszystkie te elementy są tutaj zgodne. Ale co najistotniejsze, rytm prowadzonej narracji jest równie podobny. Tylko w przypadku Barańskiego rytm wygrywają piosenki Piotra Szczepanika, a u Paśnika – Maanamu. Łączy ich również uniwersalność poruszanych problemów, co pozwala odczytywać historię w kontekście czasów PRL-u, ale i lat 90. czy współczesnych.
„Tak gwałtownie się nie umiera” stanowi w polskiej literaturze świetne uzupełnienie duchologicznej luki. Za takim jej umiejscowieniem przemawia fakt, iż swoją fabułą nie tyle nawiązuje do atmosfery lat 80., ile jest w nią wtopiona. Paśnik, kreując postacie, ale przede wszystkim otaczający je świat, wykonał kawał dobrej (i na pewno niełatwej) pracy. Albowiem nie otrzymujemy kolejnej powieści, gdzie akcja odbywa się na tle jakiegoś okresu w historii. Nie mamy tutaj też wybujałych motywów historycznych, wielkich nazwisk itd. Wszystko sprowadza się do estetyki codziennego życia, która niemalże stanowi osobnego bohatera, wywołując pewnego rodzaju nostalgię. A jest to niewątpliwie nostalgia specyficzna, ponieważ w moim, ale i autora przypadku niemająca realnego punktu odniesienia. Obaj nie żyliśmy w tamtej epoce, ale zarazem obaj za tamtym światem w jakiś sposób tęsknimy.
Tomasz Murczenko
Zdjęcie w nagłówku tekstu: fot. Tomasz Chmielewski