Jesse Eisenberg to nie De Niro, ale partnerujący mu w produkcji Kieran Culkin jest bratem Kevina, tak iż duma. Więcej złośliwości nie będzie, bo wyszło świetnie. Film jest przyjemny i mądry, a Lublin, jako jeden z bohaterów, wypadł nad wyraz korzystnie.
„Prawdziwy ból” jest autorskim, na poły autobiograficznym projektem Eisenberga, a Eisenberg to aktor jednej roli. Bardzo zdolny, neurotyczny, zabawny nieudacznik. Taki Woody Allen, minus podejrzenia o pedofilię.
Nastrój filmu odzwierciedla archetyp twórcy. To nieuniknione, bo Eisenberg gra, reżyseruje, produkuje i sam napisał scenariusz. Okazuje się, iż właśnie tak pół neurotycznie, pół śmiesznie można ciekawie opowiedzieć o jednej z tragedii, na których zbudowano współczesną tożsamość naszego kraju, i przysłużyć się choćby minimalnie do jej zneutralizowania – dla zdrowia przyszłych pokoleń.
Żeby nie było: to nie jest film o Polsce. Więcej mówi chociażby o marihuanie, choć w wywiadach promocyjnych Eisenberg deklaruje, iż chciał, by film był odczytywany między innymi jako wyraz miłości do kraju przodków.
Ma to sens: żeby wyrazić miłość do Polski, należy jak najmniej mówić o jej historii. Nie przez pochlebstwa, ale przez przemilczenia, można skutecznie uniknąć urażenia tego wiecznie nabzdyczonego narodu. Tak jest najbezpieczniej.
Lekcję z politycznego bezpieczeństwa Jesse Eisenberg odrobił na szóstkę. Sprawę załatwiają drobne wtręty, które często pojawiają się na kanałach youtubowych amerykańskich turystów odwiedzających Polskę: iż wszyscy mówią po angielsku, iż Polacy nie są przyjemni, ale nie są też nieprzyjaźni, iż jest ładnie, a na ulicach widać zaskakująco dużo starych samochodów (twórcy filmu odrobinę przesadzili, cofając nas do końca lat 80.).
Nie miałem jednak wrażenia, iż to przez asekuranctwo czy tchórzliwość reżyser unika wypominania przywar, które sami sobie wypominamy na każdym kroku i w każdej rozmowie z obcokrajowcem. Wiemy, iż są one bezwzględnie prawdziwe, ale tu ktoś życzliwie uznał, iż nieistotne. Zamiast tego wyartykułował wezwanie, by podjąć wysiłek i Polaków, i Polki poznać osobiście, odwiedzając nasz kraj. Złoto. Do tego jeszcze laurka dla naszych kolei, więc Jesse celuje i w Oscara, i w Order Orła Białego.
Nie jest to film o Polsce i – wbrew głównej motywacji bohaterów, przybywających tu z Nowego Jorku, by odnaleźć ślady swoich żydowskich przodków – nie jest o Holokauście. Nie próbuje po raz kolejny tłumaczyć kto, kogo i dlaczego mordował. Stało się to w czasie zaprzeszłym. Ból, którego źródeł mamy odruch szukać w tragediach dziadków i rodziców, jest tu i teraz, jest naszym własnym cierpieniem. Niejednoznacznym, trudnym do zidentyfikowania i niemożliwym do wytłumaczenia. Podróż do źródeł cudzych traum i sentymentów kończy się rozczarowaniem i nie przynosi ulgi.
Ciągła napinka na martyrologię musi być czasem przerwana spontaniczną zabawą. Bohaterki i bohaterowie Prawdziwego bólu dokazują więc na pomniku Powstania Warszawskiego, ryzykując obrazę świętości i skandal. Aż mi serce ścisnęło przy tej scenie. 30 lat temu, podczas swojej pierwszej wizyty w Warszawie, zrobiłem dokładnie to samo. Razem z bratem wdrapaliśmy się na monument, żeby pomóc powstańcom strzelać i rzucać granaty, a mój tata robił zdjęcia.
Każda zbrodnia i krzywda, choćby najpotworniejsza, z czasem przestaje budzić gwałtowne emocje. Dobrze jest poddać się tej konieczności. Nad zbrodniami, w obliczu porażających pamiątek po nich, można po prostu milczeć, zamiast gardłować wiecznie na tę samą melodię. To nie przydaje im powagi. Eisenberg próbuje to powiedzieć potomkom żydowskich migrantów i uchodźców w Stanach Zjednoczonych oraz współczesnym mieszkańcom Polski.
Na plakatach reklamujących film możemy przeczytać, iż jest on listem miłosnym reżysera do Polski. Wysyła go amerykański Żyd, a tamtejsze społeczności żywią do naszego kraju uzasadnioną niechęć. Spowodowana jest ona powojennym antysemityzmem, który po dziś dzień toczy trzewia polskiego społeczeństwa. Eisenberg nie może się do tego nie odnieść. Jak powiedzieć ukochanej osobie, iż byłaby wspaniała, gdyby tylko nie ten ohydny oddech wydobywający się z jej ust? Na dodatek osoba znana jest w świecie z zacietrzewienia i obrażalstwa. Jesse Eisenberg robi to gorzkim żartem, wspominając pogromy i wypędzenia tylko raz, z maksymalną subtelnością, dowcipem niemal nieuchwytnym. Można się z niego zaśmiać, by po chwili przyłapać się na własnym antysemityzmie. I to jest ok. Ważniejsze od zachowania smutnej powagi jest to, by się do tego antysemityzmu wreszcie przyznać przed samym sobą. To jak gorzkie krople żołądkowe podane na łyżce cukru. Pomaga.
Prawdziwy ból daje do myślenia na kilkanaście sposobów i porusza problemy z różnych półek oraz różnych kalibrów, ale jakimś cudem pozostaje bezpretensjonalny, lekki i zabawny. A do tego jest niezbyt długi. Uległem jego urokowi w zupełności. Po seansie czułem wielką potrzebę odnalezienia i przeproszenia typa, z którym dzień wcześniej pokłóciłem się o miejsce parkingowe pod blokiem.
To, iż byłem w Lublinie w dniu premiery, to szczęśliwy przypadek. Dodatkowe wzmocnienie odbioru. Mniej szczęśliwy jest inny zbieg okoliczności: kino znajduje się w centrum handlowym wzniesionym na placu, na którym jeszcze w latach mojego dzieciństwa stały dwa długie baraki, podczas wojny będące filią obozu koncentracyjnego na Majdanku. Film mówi, iż to nieistotne, a jednak wspomnieliśmy sobie o tym z mamą, wracając z seansu.
Jako lublinianin muszę jeszcze wytknąć twórcom jeden błąd rzeczowy. Przechodząc przez Bramę Grodzką w kierunku wiodącym od Zamku, wchodzimy do chrześcijańskiej części miasta, żydowską zostawiając za plecami, a nie odwrotnie. Ona była tam, gdzie ta rozległa łąka, wielki parking oraz plac targowy i dworzec.