Vivienne Le Coudy to niezależna kobieta, mieszkająca na Dzikim Zachodzie w latach 60. XIX wieku, która wdaje się w romans z duńskim imigrantem Holgerem Olsenem. Wybuch wojny secesyjnej rozdziela parę, gdy Olsen podejmuje decyzję, by walczyć po stronie Unii. Zostawia samotną Vivienne w miejscu kontrolowanym przez skorumpowanego burmistrza Rudolpha Schillera oraz jego pozbawionego skrupułów partnera biznesowego, potężnego ranczera Alfreda Jeffriesa. Syn Alfreda, Weston agresywnie odnosi się do Vivienne, która jest zdecydowana oprzeć się jego niechcianym zalotom. Kiedy Holger wraca z wojny, on i Vivienne muszą stawić czoła nowej rzeczywistości i zmianom, które także w nich zaszły.
The Dead Don’t Hurt, w reżyserii znanego wszystkim z Władcy Pierścieni czy Oscarowego Green Book, Viggo Mortensena, to wariacja na temat klasycznego westernu. Mortensen pełnił przy tym filmie role reżysera, scenarzysty, producenta i kompozytora, co zaowocowało produkcją, która jest świeżym i oryginalnym spojrzeniem na to, czego zwykle oczekujemy po klasycznym westernie.
Zacznijmy od tego, iż nie ma tu spektakularnych bójek czy pojedynków, główny antagonista nie jest przyjezdnym bandytą, ale rozpieszczonym synkiem szeryfa, a główną rolę przejmuje kobieta. Można odnieść wrażenie, iż Mortensen postanowił wziąć wszystkie cechy klasycznego westernu i odwrócić je o 180 stopni. Vivienne (Vicky Krieps) oraz Olsen (Viggo Mortensen) tworzą ciekawą parę, która uzupełnia się poprzez swój cięty język, ciekawość świata oraz pasję i chęć do życia. Ich bohaterowie, pochodzący z Europy, stają się kontrastem do społeczeństwa amerykańskiego, dzięki czemu widz może dostrzec mocną krytykę tego, jak wyglądało (a może wciąż wygląda) życie na Dzikim Zachodzie. Główny antagonista, czyli Weston (Solly McLeod), nie został wykreowany na postać budzącą grozę w widzu. Jest on zagrożeniem dla bohaterów filmu przez swoją agresję i nieobliczalność, ale dla oglądającego kreuje się obraz rozkapryszonego dziecka, za którym stoi nadopiekuńczy ojciec (Garret Dillahunt).
Zdjęcia wyszły bardzo ładnie – skupiono się na ujęciach natury, które interesująco wplatały się w akcję filmu. Natomiast muzyka była bardzo surowa i skupiona na dźwiękach natury, dzięki czemu przeważa szum drzew, morskie fale czy wszechobecne bzyczenie much. Pod względem koncepcji oraz muzyki wszystko wyszło zaskakująco dobrze. Jest jednak jedno “ale”… O ile koncepcja filmu jest ciekawa, o tyle została przedstawiona w sposób zbyt rozciągnięty, przez co można na moment stracić koncentrację. Zabrakło również mocniejszego rozwinięcia akcji z początku filmu, ponieważ można odnieść wrażenie, iż to właśnie tam kryło się całe przysłowiowe “mięso” tej historii. Fabuła staje się świetną propozycją na rodzinne popołudnie (choć może z nieco starszymi dziećmi), ponieważ jest to lekka, prosta historia z morałem. Niemniej przeciągnięcie jej na całe dwie godziny może sprawić, iż uwaga skupiona na ekranie momentami wyparuje.
The Dead Don’t Hurt to interesująca propozycja na leniwe popołudnie, kiedy nie zależy nam na kinie, które zmusi do myślenia, a także dla tych, którzy chcieliby odczuć coś w rodzaju katharsis dnia codziennego. Mimo przeciągniętej produkcji można dokopać się do kilku niezwykle ciekawych, a co najważniejsze, głębszych myśli na temat zwykłej szarej egzystencji. Film staje się świetnym przykładem kinematografii w typie „what if?”.
Film trafi do polskich kin już 18 października!
Autor: Joanna Tulo