Sześć lat temu dziennikarz Eddie Brock i kosmiczny symbiot Venom rozpoczęli przedziwne, filmowe uniwersum. Uniwersum, gdzie nic nie trzyma się kupy, a każda kolejna produkcja to mniejsza lub większa porażka. Uniwersum, którego ⅗ to Venom, bo jakimś cudem doczekał się on całej trylogii. Wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Wspólna przygoda jest już u swojego kresu. Brock i jego pozaziemski kumpel wkładają zatem budżetowe gajery i ruszają w ostatnie tango. W jakiej formie zejdą z parkietu?
Jeśli zdążyliście zapomnieć, iż Eddie Brock (Tom Hardy) i Venom (również Tom Hardy) wrócili z Marvel Cinematic Universe szybciej, niż tam trafili, to film prędko to przypomni. „Mam już dosyć tego cholernego multiwersum!”, deklamuje przybysz z kosmosu, komentując – prawdopodobnie nieświadomie – cały ten międzyświatowy bajzel. Po wydarzeniach z poprzedniego filmu i walce z Carnagem, ukrywający się Eddie wpada w niemałe tarapaty. Niesłusznie oskarżony o morderstwo postanawia wyruszyć do Nowego Jorku, aby oczyścić swoje imię. Były już dziennikarz i jego kosmiczne alter-ego znów będą zatem ganiać się z uzbrojonymi po zęby smutasami. Jakby tego było mało, z drugiego końca wszechświata swoje mroczne łapska po naszych bohaterów wyciąga niejaki Knull.
Wszystko to zebrane razem do kupy dosyć wyraźnie mówi, iż Venom: Ostatni taniec w swojej konstrukcji i głównych pomysłach zbytnio nie różni się od poprzednich części (chociaż jest parę wyjątków). Nie powinno to też być żadnym zaskoczeniem, bo trzeba pamiętać, o jakiej filmowej franczyzie mówimy. Stawki teoretycznie wzrastają, gdyż tym razem na szali ważą się potencjalne losy nie tylko Ziemi, ale również innych ciał niebieskich. Nie oczekujcie jednak żadnych fabularnych cudów: wszystko to już widzieliśmy.
Scenarzystka poprzednich odsłon – Kelly Marcel (również Ratując pana Banksa i Pięćdziesiąt twarzy Greya) – notuje swój reżyserski debiut. Nielicznymi momentami całkiem zgrabnie udaje jej się lawirować pomiędzy pseudo-kinem drogi i komiksowym akcyjniakiem, gdzieniegdzie wyśmiewając zwolenników teorii spiskowych. Pokazuje to zresztą umiejscowienie części filmu w… Strefie 51. Ustami Eddiego Brocka i Venoma przemyca również kilka zgrabnych, delikatnie kruszących czwartą ścianę żarcików (i robi to lepiej niż cały team scenarzystów Deadpool & Wolverine). Pojedyncze linijki dialogów w tym przypadku nie wystarczają, aby zbudować jako taki, w miarę stabilny szkielet. Postacie zachowują się irracjonalnie i wbrew temu, co robiły na ekranie jeszcze dwie sceny wcześniej – za przykład niech posłuży sam Venom, który wprost tłumaczy, iż sługusy Knulla wyczują symbiota, kiedy ten całkowicie pochłonie Eddiego. Co następnie robi kosmita? Wyłazi na wierzch, aby… zatańczyć.
Sam pomysł Venoma gibającego się do Dancing Queen ABBY nie jest zły, biorąc pod uwagę obrany już, całkiem absurdalny tor przedstawiania tej postaci, ale czynnik rozrywkowy nie powinien całkowicie przesłaniać obrazu. Zaraz ktoś powie: „no przecież wiadomo, jaki to jest film, nie wymagaj nie wiadomo czego, odmóżdżacz, popcorniak, takie też są potrzebne, liczy się tylko zabawa, blablabla”. Tak, ale nie oznacza to, iż nie możemy oczekiwać chociażby grama logiki. Szczytem absurdu niech będą cywile z dziećmi, zakradający się do wyburzanej (!) Strefy 51. Przez zwykłą dziurę w płocie (!!). I brak wartowników (!!!). O przechowywanej na otwartym terenie, kompletnie niezabezpieczonej górze amunicji i ładunków wybuchowych nie wspomnę.
Film ma całkiem niezły czynnik rozrywkowy. Komputerowe kukiełki fikają na ekranie, tną, gryzą, transformują się, są strzelaniny, pościgi, efektowne wybuchy. Nieoczekiwany absurd ma tu swój udział – ciężko lekko nie prychnąć na widok venomokonia i innych, podobnych abominacji. Eddie po raz kolejny prawie cały film biega w jednym, przepoconym do ostatniej nitki t-shircie i wygląda, jakby przeżywał absolutne piekło. Ma to jakiś swój urok, który udało się wypracować na samym początku trylogii. Symbiot i inne stworki nie zlewają się już w jedną papkę, co ewidentnie jest postępem – szkoda, iż nastąpiło to tak późno i iż w ogóle trzeba o tym mówić. Standardem powinno być, iż przy komputerowych postaciach w filmach akcji da się je rozróżnić, ale cóż… Efekty momentami mocno kłują w oczy, a całość utrzymana jest w brzydkich, szaroburych barwach – nieważne, czy jesteśmy w kolorowym, żywym Las Vegas, czy w „najsłynniejszej” tajnej bazie wojskowej na świecie. Nie sposób nie odnieść wrażenia, iż lekko przygarbiony i wymęczony Eddie Brock to po prostu skacowany już Venomem Tom Hardy. przez cały czas zalicza w obrazie Kelly Marcel niezły występ, ale nic poza tym. Czuć jednak lekką przewagę na korzyść kosmity: jakby Hardy wolał po prostu wejść do studia, nagrać swoje i zawinąć się do domu w oczekiwaniu na przelew. W dwóch poprzednich filmach dało się u niego wyczuć coś na kształt autentycznej, ludzkiej ciekawości tego, jak to wszystko wyjdzie. Swój moment ma za to Steven Graham – krótki, ale zapadający w pamięć. W filmografiach Chiwetela Ejiofora i Juno Temple z pewnością znajdzie się z kolei masa lepszych ról.
Highlightem filmu Venom: Ostatni taniec jest dla mnie scena, kiedy Eddie i Venom przez krótki czas podróżują z postacią Rhysa Ifansa (swoją drogą piękny trolling w stosunku do oczekiwań). Wtedy obraz próbuje choćby wykrzesać z siebie coś więcej ponad komputerową rozpierduchę. Nieśmiało wychodzi poza swoje ramy, ale przy jednoczesnym zachowaniu stylu, który obserwować mogliśmy przez całą trylogię. Szkoda, iż Ostatni taniec pozostawia niedosyt w kwestii, cóż, ostatniego tańca. Finał jest powierzchowny i pozbawiony emocji. Wszystkie trzy filmy jako całość mają niewątpliwie wiele, wiele, wiele wad. Swoją rolę w jakimś stopniu jednak spełniają. Nie ma chyba sensu pastwić się więcej nad filmowym uniwersum Sony, chociaż twórcy sami dają ku temu powody. Pozostaje tylko mieć nadzieję, iż Venom trafi w ręce lepszych scenarzystów i kogoś z pomysłami. Komiksowi fani tej postaci z pewnością mogą czuć się pokrzywdzeni.