BWA Tarnów, co trochę zaskakujące, biorąc pod uwagę obecną koniunkturę i popularność wystaw związanych z feminizmem czy sztuką kobiet, opanowała ostatnio płeć brzydka. Wbrew pozorom taka dawka testosteronu, choćby jeżeli na pierwszy rzut oka może drażnić, nie okazała się toksyczna. Główną salę galerii dość szczelnie wypełniło mocno surrealizujące malarstwo Kamila Kukli, podczas gdy doświetloną kolorowym światłem klatkę schodową pierwszego piętra zajął duet Dominik Risztel i Bartek Buczek. O ile ta pierwsza wystawa ma mocno apokaliptyczny charakter i rozpościera przed nami nihilistyczno-pesymistyczny pejzaż wewnętrzny, o tyle druga sprawia wrażenie bezpiecznej przestrzeni, samczego azylu, którego wnętrze stopniowo rozszczelnia stereotypowy obraz „prawdziwej męskości”.
Chociaż Kukla afirmuje postapokaliptyczny nihilizm, opowiadając o nim z miejsca, w którym nie ma już nadziei na przyszłość, to jednocześnie powiela znane narracje i epatuje makabrą, która zbyt mocno wrosła w popkulturową tkankę.
Chociaż wcześniej nie miałam okazji przyjrzeć się twórczości Kamila Kukli bliżej, to do dziś świetnie pamiętam jego przeskalowane i prześmiewcze wąsy na obrazie pokazanym kilka lat temu w tym samym BWA, na wystawie Wielcy sarmaci tego kraju / Wielkie sarmatki tego kraju, kuratorowanej przez Marcina Różyca. Indywidualna wystawa Kukli ma jednak inny, zdecydowanie cięższy kaliber. Jest mroczna, gęsta, bujna – i w tym sensie przypomina dżunglę. Malarstwo Kukli – absolwenta krakowskiej akademii, której adepci tłumnie zdominowali nie tylko tegoroczny WGW, ale też większość malarskich konkursów, wyróżnia się nie tylko oniryczną ekspresją, ale też sprawia wrażenie malowanego na szybko, agresywnego w formie i „brudnego” w stylu. Oglądane na żywo, zwraca na siebie uwagę mięsistymi niuansami – przyjemnymi kontrastami miękko i precyzyjnie malowanego płótna i raz impastowym, innym razem gwałtownym gestem. Wystawa zatytułowana była Utropa. Dziwne, ale też dość znajomo brzmiące słówko – siłą rzeczy kojarzące się z utopią, jak pisze Stanisław Ruksza w tekście kuratorskim. Ma ono starosłowiańskie pochodzenie i oznacza dziurę w ziemi, jamę, która jednocześnie jest więzieniem, ale też koduje brzydotę, ból, udrękę i oczywiście utrapienie.
Pokazywane na wystawie obrazy powstały w przeciągu ostatnich dwóch lat – organiczna abstrakcja, znana chociażby z wystawy w krakowskim Bunkrze Sztuki, ustępuje tu miejsca nieoczywistej figuracji. Pejzaże zaludniają fragmenty ludzkich i zwierzęcych ciał – pojawiają się tutaj między innymi dziurawe albo czarne ręce i stopy, zdekonstruowany, a innym razem przerośnięty penis, ale też postapokaliptyczna gęstwina, która układa się w nieoczywisty rysunek twarzy albo kształt monstrualnego psa. Tej wystawy adekwatnie się nie ogląda – aranżacja polegająca na dość swobodnym, ale nie nieprzemyślanym wieszaniu obrazów w różnych ciągach i konfiguracjach wymusza na nas dwuznaczne podglądactwo, któremu zresztą towarzyszy niemniej złowrogie przeświadczenie, iż my też jesteśmy obserwowani. Niepokój, turpistyczno-ekspresyjna estetyka i straszność, która momentami ociera się o kamp, sprawiają, iż instynktownie doszukujemy się w tym malarstwie odprysków twórczości Zdzisława Beksińskiego.
„Vore” Kamila Kukli w Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi Dokumentacja wystawy Kamila Kukli CZYTAJ!
I chociaż styl malowania jest ewidentnie inny, to sama metoda „fotografowania snów”, a także rzucające się w oczy nawiązania do barokowego malarstwa czy fascynacja apokaliptycznym pejzażem rodem z filmów sci-fi, krążące niebezpiecznie blisko mieszczańskich wyobrażeń, odbijają się tu czkawką. I nie chodzi tylko o tę już spowszedniałą straszność, ale też dosłowność, która co jakiś czas wybija się w dziełach krakowskiego malarza na pierwszy plan – w ujęciu obrzmiałej stopy wplątanej w bluszcz czy rysowanej w ciemnej i grubej materii farby czaszce. Samotność, cierpienie, niepewność. I chociaż Kukla afirmuje postapokaliptyczny nihilizm, opowiadając o nim z miejsca, w którym nie ma już nadziei na przyszłość, to jednocześnie powiela znane narracje i epatuje makabrą, która zbyt mocno wrosła w popkulturową tkankę. W horror, który oglądamy z perwersyjną przyjemnością, traktując go nie jak przypowieść o współczesnym świecie, wstrząsanym wojnami oraz społecznymi i ekologicznymi kryzysami, ale rozrywkową historyjkę, którą kapitalizm nawija nam na uszy jak makaron, oferując zamiast doświadczenia banalne guilty pleasure. Z tej perspektywy Utropa jawi się jako nieoczywisty proces, płynna opowieść o poszukiwaniu nowej formy dla delirycznej atmosfery prześnionej apokalipsy. Nie brak w nim formalnych eksperymentów: pojawia się tu zarówno ekspresyjna faktura grubo kładzionej farby, która pozwala się interpretować jako haptyczna rzeźba, relief ryty w powierzchni mięsistej pulpy, płótna różnych rozmiarów i kształtów, w tym tonda, i cała gama mniej i bardziej subtelnej figuracji.
Z tej dżungli, w której zresztą większość ścieżek wydeptano wcześniej i w której Kukla ogrywa znane już sobie motywy, raz po raz wyłaniała się kusząca ciemność. Moją uwagę zwrócił cykl obrazów z fragmentami rozpadającego się ciała, kadrowanych w fotograficzny sposób i przypominających odwrócone selfie, oraz prace przedstawiające pozbawione zębów usta otwierające się na jeszcze jeden afirmujący rozpad pejzaż. W pamięć zapadło mi również maleńkie płótno, zwieńczone ekspresyjnymi impastami nasuwającymi skojarzenie z tradycją nowoczesnego malarstwa, które interesująco oddawało towarzyszące czasom kryzysów rozedrganie. Zresztą równie ciekawie Kukla rozgrywa fakturę na obrazach z cieniami drapieżnych szpaków, gdzie gruba warstwa farby imituje ptasie odchody. I choćby jeżeli wystawa trochę drażni nawarstwiającymi się pejzażami wciąż tego samego koszmaru, to wbrew pozorom nie nudzi. Kukla nie osiada na laurach i nie odcina kuponów, ale podejmuje ryzyko – z różnym skutkiem. Bawi się materią farby i płótna, siłuje się z tożsamościową wiwisekcją i apokaliptycznym imaginarium, z którego ciągle, choćby jeżeli to raczej wyjątek niż reguła, można coś jeszcze wycisnąć. (…)
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 39. numerze SZUMU.