Teen drama, dalekowschodnie fantasy i przyziemna imigrancka historia. „Urodzony w Ameryce” ma różne oblicza, a wszystkie razem sprawiają sporo frajdy.
„Urodzony w Ameryce” („American Born Chinese”) to jeden z tych seriali, które trudno jednoznacznie sklasyfikować. Wszystko przez to, iż oparta na komiksie autorstwa Gene’a Luena Yanga z 2006 roku produkcja łączy bardzo odległe od siebie motywy, czerpiąc przy tym inspiracje z tak różnych kulturowych zakątków, iż na pozór nie ma prawa powstać z tego spójna opowieść. A jednak w tym przypadku się udaje, choćby jeżeli czasem można odnieść wrażenie, iż oglądamy kilka osobnych historii w ramach jednego serialu.
Urodzony w Ameryce – o czym jest serial Disney+?
W czym adekwatnie rzecz? Najprościej będzie powiedzieć, iż „Urodzony w Ameryce” to typowa historia o dorastaniu, w którą wpleciono elementy nadprzyrodzone. Głównym bohaterem jest Jin (Ben Wang), nastolatek chińskiego pochodzenia, który na pierwszy rzut oka nie różni się niczym szczególnym od rówieśników. Przyzwoicie radzi sobie w szkole, ma parę zainteresowań i kilku kumpli, podkochuje się w koleżance – ot, standard, doprawiony próbami asymilacji z białą większością kosztem własnych korzeni. Do czasu, aż w szkole pojawia się nowy uczeń, Wei-Chen (Jimmy Liu), który trafia pod opiekę Jina, bo wiadomo, skoro też pochodzi z Chin, to muszą mieć ze sobą wiele wspólnego.
Początkowo towarzystwo Wei-Chena wiąże się z typowymi problemami, gdy jego otwartość sprowadza na Jina niechcianą uwagę. To jednak dopiero początek. Nowy kolega okazuje się bowiem dosłownie nie z tego świata, będąc synem mitologicznego boga Małpiego Króla (Daniel Wu, „Into the Badlands: Kraina bezprawia”), który znalazł się na Ziemi w związku z panującym w niebiosach zamieszaniem wywołanym przez bunt Byczego Demona (Leonard Wu, „Bosch”). Jak można się domyślić, Jin będzie miał do odegrania w tej historii niepoślednią rolę, gdy losy obydwu światów znajdą się na krawędzi.
Jaką dokładnie, przekonacie się na przestrzeni liczącego osiem odcinków 1. sezonu (wszystkie są już dostępne na Disney+), który przeskakując między fantastycznymi a najzupełniej normalnymi wątkami, prowadzi widza przez bardzo barwną, choć niekoniecznie zawsze spójną opowieść. Z jednej strony dotyczącą Jina i jego najbliższego otoczenia, w tym przeżywających małżeński kryzys rodziców chłopaka – Simona i Christine (w tych rolach Chin Han i Yann Yann Yeo) – z drugiej spraw niebiańskich, z którymi te ziemskie z rzadka się przenikają. I choć nietrudno dostrzec w sprytny sposób łączące obydwa światy podobieństwa, zbyt często odnosiłem tu jednak wrażenie oglądania dwóch osobnych historii, które nieco na siłę starano się połączyć w jedną.
Urodzony w Ameryce, czyli mitologia i rzeczywistość
Niedogodność to spora, zwłaszcza iż z czasem ludzkie oblicze serialu zaczyna wyraźnie górować nad boskim, co czyni powroty do tego drugiego odrobinę męczącymi. Będąc jednak uczciwym, trzeba przyznać, iż dynamiczna i urozmaicona akcja skutecznie odwraca tu uwagę od wad. Bo owszem, szkolne i rodzinne perypetie Jina układające się w angażującą opowieść o przyjaźni i samoakceptacji są zwyczajnie ciekawsze od mitologicznych porachunków, ale też trudno odmówić fantastycznym fragmentom uroku. Czy to za sprawą gwiazdorskiej obsady (w rolę bogini miłosierdzia Guanyin wciela się Michelle Yeoh, a towarzyszą jej m.in. również znani z „Wszystko wszędzie naraz” Stephanie Hsu czy James Hong), czy wspaniale prezentujących się scen walk rodem z kina wuxia.
Ma zatem „Urodzony w Ameryce” w menu sporo atrakcji, które twórca serialu Kelvin Yu („Bob’s Burgers”) dawkuje na tyle umiejętnie, iż czas spędzony przy nim mija gwałtownie i przyjemnie. Pytanie, czy zostaje po seansie coś więcej niż mgliste wspomnienie nieznanego smaku, jak po jednorazowym spróbowaniu egzotycznego dania? Mam co do tego pewne wątpliwości, mimo iż serial jak najbardziej ma ambicje, żeby nie skończyć tylko jako ciekawostka.
Te widać najlepiej po wtłoczonej w fabularne ramy historii imigranckich doświadczeń, które są tu obecne przede wszystkim na dwa sposoby. Po pierwsze, za sprawą samego Jina, chcącego za wszelką cenę być postrzeganym jak wszyscy inni, a przez to dystansującego się od wszelkich przejawów ciążącego mu azjatyckiego dziedzictwa (od miłości do mangi począwszy, na podzielającym nerdowskie fascynacje najlepszym przyjacielu skończywszy). Po drugie, poprzez motyw serialu w serialu, w którym Ke Huy Quan (uzupełniający oscarowe towarzystwo z „Wszystko wszędzie naraz”) wciela się w niejakiego Freddy’ego Wonga – powielającą rasistowskie stereotypy postać „zabawnego” Azjaty ze starego sitcomu, który zyskał drugie życie za sprawą social mediów.
Jedno i drugie przewija się przez cały sezon, łącząc częściowo z głównymi wątkami i nadając całości głębszego wymiaru. Oto bowiem „Urodzony w Ameryce” jest już nie tylko fantazją na temat dorastania. Staje się głosem w imigranckiej historii ludzi, którzy nie chcą być sprowadzeni do kategorii memu, domagając się po prostu równego traktowania. Przekonujące? Owszem. Potrzebne? Jak najbardziej, chociaż na pewno dziś (znów kłania się „Wszystko wszędzie naraz”) będące głosem o mniejszym znaczeniu niż w czasach wydania komiksu. Tylko czy aby nie zbyt przewidywalne, a przez to jeszcze na tym znaczeniu tracące?
Urodzony w Ameryce – czy warto oglądać serial?
O to właśnie mam do „Urodzonego w Ameryce” największe pretensje, iż będąc na pozór tak zwariowaną historią, w gruncie rzeczy trzyma się sztywno wytyczonych ram. Tu doświadczenia starszego i młodszego pokolenia imigrantów, tu przełożenie na współczesny język dalekowschodniej mitologii, tu krytyka hollywoodzkiego podejścia do aktorów azjatyckiego pochodzenia. Wszystko na swoim miejscu, wszystkie punkty odhaczone. A jednak nie zostaje po seansie wiele więcej niż poczucie przyjemnie spędzonego czasu.
Jasne, to wciąż dużo, zwłaszcza iż serial i jego twórcy robią wiele, żebyśmy się nie nudzili, a także mogli jak najmocniej emocjonalnie zżyć się z postaciami. I co najważniejsze, są w tym skuteczni, w dużej mierze za sprawą świetnych młodych aktorów w głównych rolach. Gdzieś na końcu pozostaje jednak uczucie niedosytu, iż rozegrane zostało to wszystko trochę zbyt bezpiecznie, aby wywrzeć na oglądającym naprawdę duże wrażenie. Może to kwestia disneyowskiego rodowodu, ale nie mogę uciec od wrażenia, iż ostatecznie otrzymaliśmy tylko bardzo solidną familijną historię, podczas gdy zdecydowanie była opcja na coś więcej.