Until Dawn (PS5) – recenzja gry. 3 stówki? A co tak tanio?

popkulturowcy.pl 3 godzin temu

Zastanawiałem się, co by to znowu nie wyjść na zrzędę, żeby zrobić tym razem recenzję prześmiewczą. Soczyste 10/10, wychwalanie Sony i podziękowania, iż remaster Until Dawn możemy kupić tylko za 300 złotych, a nie, powiedzmy, 600. Ale zdaję sobie sprawę, iż spora ilość osób zwraca uwagę tylko na ocenę i nie chciałbym, aby ktoś przypadkiem wyłożył swoje ciężko zarobione pieniądze na ten śmieszny produkt.

W recenzji Astro Bota autorstwa Quaza, pada pewna smutna refleksja na temat Sony. Jak już pewnie wiecie, w grze z sympatycznym robocikiem jest wiele nawiązań do starych gier z portfolio PlayStation. Ape Escape, Patapony, Buzz czy chociażby ICO. Myśl Quaza idzie tak: Astro to nie cmentarzysko martwych IP, ale kreatywności PlayStation. Patrząc na to, co firma swego czasu oferowała graczom, a co oferuje dzisiaj, ciężko się z tym faktem nie zgodzić. Kreatywność zastąpiona została bezpiecznymi rozwiązaniami, a słynne podejście proklienckie (pamiętacie wielką aferę przy premierach PlayStation 4 i Xboxa One?) gdzieś po latach się rozmyło. Odświeżone wersje takich gier jak The Last of Us, Uncharted 4, Horizon Zero Dawn czy właśnie Until Dawn idealnie to podkreślają.

Until Dawn był dla Supermassive Games istnym przełomem. Po latach tworzenia DLC do Little Big Planet czy małych gier typu Start the Party!, w końcu otrzymali swoją szansę na zaistnienie. Wykorzystali ją w pełni. Until Dawn okazał się hitem, który otworzył przed studiem drzwi do dalszych projektów. A skoro interaktywny horror pokochali gracze na całym świecie, czemu by nie brnąć w to dalej? Takim sposobem powstało 5 odsłon The Dark Pictures Anthology, PlayLinkowe Hidden Agenda czy w końcu The Quarry. Żadna z nich nie powtórzyła sukcesu zarówno artystycznego jak i sprzedażowego pierwszego, wielkiego tytułu studia. Może stąd pomysł na odświeżenie Do Świtu i zmianę zakończenia w taki sposób, aby otworzyć sobie furtkę do sequela?

Twórcy w nowej wersji swojego największego hitu wprowadzili szereg usprawnień, które w teorii miały zachęcić już obeznanych z oryginałem gracz, obiecując nowe doświadczenia płynące z rozgrywki. Pomińmy te mniej ważne, jak nowe rozłożenie totemów, kilka nowych obiektów do zbadania czy zmieniony soundtrack, a skupmy się na przysłowiowym mięsku. Pierwszą rzeczą, jaka rzuci się nam w oczy po odpaleniu remastera Until Dawn jest bez wątpienia szata graficzna. Gra wygląda naprawdę ładnie i czasami można z siebie wydać ciche wow. Bohaterowie dostali nowe modele, przez co wyglądają znacznie lepiej względem oryginału. Największy lifting przeszedł jednak śnieg. Będący 9 lat temu jedynie białym podłożem dla bohaterów, dziś rzeczywiście przypomina śnieg w dziczy, po intensywnych opadach. Jest go mnóstwo, a postacie w nim brodzą, choć czasami widać, iż efekt ten nie jest do końca dopracowany, jedynie nałożony na już gotowe animacje, co pozostawia mały niesmak.

Wraz z grafiką, zmieniła się także praca kamery – i jest to, niestety, zmiana na spory minus. Odświeżone Until Dawn oferuje standardowy, można powiedzieć przeorany tryb kamery zza pleców bohatera, dobrze znany z ostatnich gier tego studia. Zastępuje tym samym kamerę, która zmieniała się z każdą sceną i ukazywała obraz z najlepszego aktualnie punktu widzenia. Gra traci przez to mocno na swojej filmowości, ale również i nieoczywistości.

Supermassive Games, mimo odważnych zapowiedzi, nie wprowadziło większych zmian w scenariuszu. W zasadzie, dwiema jedynymi, znaczącymi różnicami względem oryginału, są prolog i epilog. Nowa cutscenka otwierająca grę miała lepiej nakreślić kontekst pranku zrobionego na Hannie. I chociaż scena ta była dość kiepsko wyreżyserowana w 2015 roku, tak nowa wersja pozostało gorsza i bardziej niezręczna. Wydaje mi się, iż twórcy znaleźli jedyne miejsce, w którym mogli rzeczywiście dodać nową zawartość i usprawiedliwili się tym rzekomym nakreśleniem kontekstu. Dodano również nowe zakończenie dla jednego z bohaterów oraz epilog, otwierający furtkę do sequela. Czy są to zmiany, za które warto wybulić 3 stówki? Zdecydowanie nie.

Until Dawn było i wciąż jest naprawdę dobrym horrorem i jednym z lepszych przedstawicieli filmowych przygodówek. Niestety, remaster nie wyeliminował żadnego z grzechów i grzeszków oryginału. Wciąż usłyszymy legendarne w niektórych kręgach To tylko małe jajo w polskiej wersji językowej, a niektóre scenariuszowe głupotki i umowności (otwarte oczy – wiecie, do czego nawiązuję), po latach będą razić jeszcze bardziej niż niemal dekadę temu. Konkluzja jest taka, iż jeżeli stęskniliście się za górą Blackwood, to śmiało odpalajcie oryginał i choćby nie patrzcie na śmiesznie drogi remaster. Taki upgrade powinien wyjść jako DLC lub stand alone za maksymalnie 120 złotych. Wołanie za niego 3 stów? Nope!

Idź do oryginalnego materiału