UCIEKINIER. Warto dać się ponieść spektaklowi [RECENZJA]

film.org.pl 6 dni temu

W 1982 roku Stephen King opublikował, pod pseudonimem, napisaną w ciągu tygodnia powieść „Uciekinier”, opowiadającą o losach żyjącego w dystopijnej Ameryce Bena Richardsa, który, by zdobyć pieniądze dla swojej rodziny, bierze udział w futurystycznym, krwawym telewizyjnym show. Książka została przyjęta na tyle dobrze, iż zainteresowało się nią Hollywood i już pięć lat po jej wydaniu, na ekrany kin weszła ekranizacja z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej. Stanowiła ona jednak bardzo luźną adaptację oryginału, a Richards był w niej typowym bohaterem, w którego wcielał się Arnold, czyli niezniszczalnym i niepowstrzymanym, rzucającym bon moty i przebijającym się przez przeciwników jak taran.

Nie przeszkodziło to osiągnąć filmowi sukcesu, a fani Austriackiego Dębu i/lub kina akcji z lat osiemdziesiątych z lekką domieszką science-fiction przez cały czas będą się na nim dobrze bawić. Sam należę do obu tych grup i wciąż lubię wracać do „Uciekiniera” z 1987 roku.

Stephen King nigdy jednak nie polubił wersji wyreżyserowanej przez Paula Michaela Glasera (czyli odtwórcy roli Starsky’ego z serialu „Starsky & Hutch”), twierdząc, iż Richards Arnolda jest tak odległą postacią od jego bohatera literackiego, jak to tylko możliwe. Pomocną dłoń wyciągnął Edgar Wright, który kilka lat temu stwierdził, iż chciałby zmierzyć się z książką i przenieść ją na ekran jeszcze raz, znacznie bardziej trzymając się fabuły papierowego oryginału. Styl reżysera, z charakterystyczną, dynamiczną pracą kamery, zapowiadał energetyczne widowisko, a solidny budżet (110 milionów dolarów) gwarantował odpowiednio bombastyczną oprawę.

Film rzeczywiście podąża za tekstem i, zgodnie z zamierzeniami Wrighta, dostajemy ekranizację wierną powieści. Mamy tutaj sporo akcji doprawionej nieco komentarzem społecznym oraz zjadliwą satyrą na media, dla których liczy się tylko oglądalność. I właśnie przy tej okazji warto wskazać na największy, problem „Uciekiniera” A.D. 2025 (to też rok, w którym toczy się akcja książki). Twórcy próbowali bowiem dać widzom dwa różne filmy w jednym – popcornowy blockbuster z typowymi dla niego chwytami, a jednocześnie zaserwować mroczny w zamierzeniach, pełen przemocy dystopijny świat, w którym występuje wyraźny podział na bogatych i biednych, a rozrywką dla bezmyślnej tłuszczy jest brutalne show, zaspokajające najniższe instynkty. I ten kolaż nie do końca wyszedł. „Uciekinier” stoi przez to nieco w rozkroku – Wrightowi nie całkiem udała się krytyka tego, jak łatwo można manipulować ludzkimi nastrojami, a połączenie rozrywkowej akcji z poważniejszymi tematami, miejscami rozłazi się w szwach. Na tym gruncie lepiej wypadały na przykład filmy Paula Verhoevena.

Również protagonista, w którego wciela się Glen Powell ma dwa oblicza – z jednej strony pozytywnego bohatera, rzucającego od czasu do czasu jakiś żart i brnącego do celu z imieniem córki na ustach, a z drugiej wściekłego na świat anarchistę, któremu z trudnością przychodzi opanowanie gniewu. Koniec końców, „Uciekinier” ciąży bardziej w stronę filmu akcji, a ewentualne „ważkie” tematy są w nim dodane niejako na doczepkę i ukazane tylko na tyle, na ile trzeba, by zaserwować widzom kolejną dynamiczną scenę. Gatunkowy standard, ale podany bardzo wdzięcznie.

Trzeba bowiem uczciwie przyznać, iż całościowo jest to solidna produkcja, która nie nudzi i potrafi utrzymać przed ekranem przez ponad dwie godziny projekcji. Poczynania Richardsa śledzi się z napięciem, generalnie łatwo się z nim utożsamić i kibicować mu w, zdawałoby się, z góry przegranej walce z siepaczami medialnej korporacji. Nie ma też sensu czepiać się takich drobiazgów jak to, iż facet ze slumsów, który ledwo wiąże koniec z końcem i nie stać go na leki dla chorej córeczki, jednocześnie olśniewa bielą równiutkich zębów i idealnie wyrzeźbioną muskulaturą – to wszak nie wada, tylko cecha kina rozrywkowego. Zamiast tego, warto dać się ponieść spektaklowi i po prostu czerpać przyjemność z kolejnych ucieczek Richardsa, bo widowiskowych scen tu nie brakuje.

Pewien problem mam z zakończeniem. Wprawdzie bardzo lubię takie motywy, jakie zaserwowali nam scenarzyści w finale, choć można dyskutować czy nieco inne rozwiązanie głównego wątku nie przysłużyłoby się historii lepiej, jednak w epilogu następującym po pełnej napięcia kumulacji, wszystko dzieje się nieco za gwałtownie i nieco zbyt chaotycznie. Nie obraziłbym się, gdyby zwieńczenie fabuły lekko wydłużyć i opowiedzieć trochę dokładniej.

Warto również dodać kilka słów o nieuniknionych porównaniach z wersją z Arnoldem. Otóż, nie ma za bardzo jak zestawić ze sobą „Uciekiniera” z 1987 i tego z 2025. To dwa zupełnie różne filmy, a poprzednia ekranizacja „bierze” z książki jedynie ogólny koncept. Lepiej po prostu cieszyć się, iż historia ta została opowiedziana na tak odmienne sposoby. W kilku miejscach czuć też, iż Wright czerpał z obrazu Glasera i jego „Uciekinier” stanowi mieszankę papierowego oryginału i poprzedniego celuloidowego podejścia do książki Kinga. Ze znaczną przewagą tego pierwszego.

Wyszedłem z kina zadowolony. Może nie zachwycony, bo jednak reżyser nie docisnął pedału gazu do podłogi, ale bawiłem się dobrze, nie spoglądałem na zegarek i śledziłem fabułę z zainteresowaniem. Nie wiem, czy nowy „Uciekinier” znajdzie się w panteonie klasyków, to pokaże dopiero czas, ale mam nadzieję, iż Glen Powell wykorzysta swoje pięć minut sławy – kamera go lubi i posiada wystarczającą charyzmę, by pociągnąć na swoich barkach niejeden blockbuster.

Idź do oryginalnego materiału