Kpina z Hollywood, gatunkowa zabawa i metakomentarz do reguł rządzących show-biznesem. A czy przy tym wszystkim jest „Ucieczka z Chinatown” również dobrym serialem?
Mieliście kiedyś poczucie, iż wasze życie jest jak serial, w którym nie gracie głównej roli? Willis Wu (Jimmy O. Yang, „Dolina Krzemowa”) znał je aż za dobrze, dopóki zbieg okoliczności nie pozwolił mu na wyjście z cienia. Problem polega na tym, iż jako Azjata i tak nie ma wielkiego wyboru, bo ścieżka kariery jest z góry ustalona. Azjata #1. Martwy Azjata. Dostawca jedzenia. Spec od komputerów. Szczebel po szczebelku aż na szczyt drabiny do roli Gościa od kung-fu w telewizyjnym proceduralu. „Ucieczka z Chinatown” nie jest jednak tym proceduralem, a Willis nie jest choćby aktorem.
Ucieczka z Chinatown – o czym jest serial Disney+?
Serial na podstawie książki Charlesa Yu, który na mały ekran przeniósł sam autor oryginału (pracujący wcześniej jako scenarzysta m.in. przy „Westworldzie” czy „Legionie”), to historia jednocześnie czerpiąca garściami z oklepanych telewizyjnych schematów, jak i zupełnie do niczego niepodobna. Głównym bohaterem jest wspomniany Willis – kelner w należącej do jego wujka restauracji w chińskiej dzielnicy i postać, która w każdej innej produkcji byłaby wypełnieniem tła. Z czego zresztą sam zainteresowany doskonale zdaje sobie sprawę, wiedząc, iż główne role nie są pisane dla takich jak on.
Sytuacja ulega zmianie, gdy Willis zostaje świadkiem porwania, a jego życie staje się dosłownie częścią serialu kryminalnego. Ten, jak przystało na generyczny procedural, posiada parę detektywów – Milesa Turnera (Sullivan Jones, „Pozłacany wiek”) i Sarę Green (Lisa Gilroy, „Glamorous”) – całą masę sztampowych wątków i postaci, a choćby własne intro oraz okropny tytuł – „Czerń i Biel: Nadgrupa śledcza”. A iż nowa sprawa dotyczy Chinatown, to bohaterowie dostają do pomocy ekspertkę od dzielnicy, detektyw Lanę Lee (Chloe Bennet, „Agenci T.A.R.C.Z.Y.”). Naturalnie mieszanego, azjatycko-amerykańskiego pochodzenia.
Efekt tej mocno pokręconej fabularnej układanki jest taki, iż na przestrzeni sezonu (całość jest już dostępna na Disney+) oglądamy po części serial w serialu, a po części metakomentarz do tegoż. Oklepanej konwencji towarzyszą zatem próby wyjścia z niej w wykonaniu Willisa, który wbrew obsadzającemu go w stereotypowych dla Azjatów rolach scenariuszowi, chce nie tylko wybić się na pierwszy plan, ale też odkryć, co stało się z jego zaginionym przed laty bratem.
Ucieczka z Chinatown to historia (nie)typowego Azjaty
Nietypowość „Ucieczki z Chinatown” nie powinna dziwić tych z was, którzy mieli wcześniej styczność z książkowym pierwowzorem. Napisana w formie scenariusza filmowego powieść to satyryczna w tonie historia o tym, w jaki sposób są portretowani w hollywoodzkich produkcjach Azjaci, a zarazem celny komentarz na temat rasowej dyskryminacji i kulturowej asymilacji. Bardziej ogólnie natomiast – opowieść o z góry ustalonych rolach, które przydziela każdemu z nas społeczeństwo.
Odcinkowy format ekranizacji, przy której Yu wspomagał m.in. Taika Waititi (jako producent wykonawczy i reżyser 1. odcinka) był z jednej strony szansą na poszerzenie pierwotnego konceptu, ale z drugiej niósł ze sobą również ryzyko wpadnięcia w niejedną pułapkę. Serial unika kilku z nich, choćby zgrabnie realizując na ekranie wizję abstrakcyjnego Chinatown jako miejsca pełnego gatunkowych schematów, jednak równocześnie nie potrafi uczynić najważniejszego, czyli sprawić, iż widz przejmie się losami (nie)stereotypowego bohatera.
Willis i jego przeżycia toną bowiem w zdecydowanie zbyt długiej, rozciągniętej na aż dziesięć ok. 45-minutowych odcinków fabule, która co rusz gubi jego perspektywę, rzadko zastępując ją czymś naprawdę interesującym. W konsekwencji „Ucieczka z Chinatown”, choć nie brakuje jej ani chęci, ani jasnego przekazu, rozmywa wszystko, co w tej historii najważniejsze, na rzecz średnio interesujących intryg. Każdy z mocnych punktów serialu (jak prześmiewcze kopiowanie wizualnych i fabularnych prawideł procedurala) oraz oryginalnych pomysłów jego twórcy prędzej czy później spotyka tu ten sam los – ginie przygnieciony niepotrzebnie zagmatwaną konstrukcją całości.
Ucieczka z Chinatown czasem bywa aż za bardzo meta
Prosta w gruncie rzeczy historia, zamiast skupiać się na elementach wyróżniających ją spośród tłumu produkcyjniaków, nie wiedzieć czemu brnie w sam ich środek. Zbyt długo opierając się na idei wyśmiewania gatunkowych konwencji, serial staje się nudny i przewidywalny, tracąc z zasięgu wzroku autentyczność i emocje. Zatracając się w metapodejściu, zapomina o tym, iż choćby najlepszy dowcip powtórzony zbyt wiele razy robi się męczący, a jego bohaterowie obojętnieją.
Tak też jest z Willisem, którego walka z narzuconymi mu przez społeczeństwo rolami, choć stanowi gwóźdź programu, gwałtownie nam powszednieje. Ani on, ani Lana, mimo iż castingowo trafieni w dziesiątkę (Yang to urodzony w Hongkongu amerykański aktor i komik znany z drugoplanowych ról w telewizji, Bennet ma amerykańsko-chińskie korzenie), nie potrafią wyrosnąć ponad żadne ze swoich licznych serialowych wcieleń i pokazać zwyczajnie ludzkiej twarzy. Nakładają przewidziane im stereotypowe maski z pełną świadomością tego faktu, ale poza pustą ironią kompletnie nic z tej świadomości nie wynika.
Ucieczka z Chinatown – czy warto oglądać serial?
Paradoksalne jest zatem to, iż najbardziej ludzcy są tu bohaterowie drugiego planu, których znacznie mniej rozbudowane i o wiele bardziej przyziemne historie są ciekawsze od wiodącej intrygi. Dotyczy to przyjaciela Willisa, Grubcia (Ronny Chieng, „Doogie Kamealoha, M.D.”) – choć związany z nim żart jest, jak wszystko tutaj, zbyt długi – a w choćby większym stopniu rodziców głównego bohatera. Emerytowanego mistrza sztuk walki Joego (Tzi Ma, „Kung Fu”) i próbującej przebić się na rynku nieruchomości Lily (Diana Lin, „Kłamstewko”).
Ta ostatnia otrzymała wręcz najbardziej angażujący emocjonalnie wątek w całym serialu, najlepiej przekazujący zresztą to, co w nadmiernie skomplikowany sposób próbuje nam powiedzieć twórca. Za każdą ekranową postacią, czy to „Azjatą”, czy kimkolwiek innym, może kryć się człowiek z fascynującą historią. Wystarczy tylko nie zamykać się na rzeczywistość w imię łatwych, bezpiecznych i przewidywalnych rozwiązań. O czym powinni pamiętać zarówno twórcy, jak i konsumenci popkultury.
Wszystko to sprawia, iż choć trudno nie docenić „Ucieczki z Chinatown” za stojącą za nią ideę i jej kunsztowną realizację, to równie trudno ten serial naprawdę szczerze polubić i dać mu się porwać. Mimo iż twórca przemawia na uniwersalnym poziomie, a azjatyckie pochodzenie bynajmniej nie jest wymagane, żeby cieszyć się seansem, to w tej fabule po prostu brakuje życia. Ciągłe puszczanie oka do widza to w tym przypadku za mało. choćby w zestawie z kung-fu.