TYSIĄC CIOSÓW. Jak odcinać kupony od PEAKY BLINDERS, żeby było nudno [RECENZJA]

film.org.pl 5 godzin temu

To, iż Tysiąc ciosów nie jest katastrofalnie, a tylko trochę nudne, wcale nie oznacza, iż wybija się nietypową jakością, a tym bardziej jest arcydziełem. Jest produktem wtórnym w stosunku do Peaky Blinders, a to bardzo wiele zmienia. Próba zbudowania świata przedstawionego na podobnych zasadach nie posiada już w sobie nic unikalnego, a wątków pobocznych jest zbyt wiele, żeby potraktować serial Stevena Knighta z należną fabule powagą dramatu bokserskiego. Może twórcy chcieli zbyt widza umoralniać, powtarzając wciąż te same slogany o deprecjacji człowieka ze względu na jego kolor skóry i przynależność klasową. To już było i nie trzeba tak otwarcie do kamery krzyczeć o nierówności, bo wtedy popada się w banał. A pod względem rysunku ideowego postaci oraz rzeczywistości, w której żyją, niestety Tysiąc ciosów trącą kiczem.

Wszystko przez nieco ckliwą historię przybysza z Jamajki Ezechiasza Moskowa (Malachi Kirby), który po utracie ojca zastrzelonego przez czerwone kurtki, podjął desperacką walkę o ocalenie swojej tożsamości w obliczu nacierających angielskich kolonialistów, aż w końcu ją przegrał i zdecydował się wejść do paszczy lwa, czyli uciec z Jamajki w poszukiwaniu lepszego życia prosto do Londynu i to jego najbardziej przebrzydłej części, czyli East Endu. Tak się przekonuje, jak biały człowiek potrafi być bezlitosny nie tylko w stosunku do obcych, ale i własnych obywateli. Ezechiasz ma jednak pewien talent, który w brutalnej, przestępczej rzeczywistości okazuje się nie tylko sposobem na przetrwanie, ale również trampoliną do sławy. Ezechiasz potrafi boksować, co zwraca na niego uwagę lokalnego watażki Cukra (Stephen Graham) oraz złodziejki z ambicjami Mary Carr (Erin Doherty). Wydaje się, iż wraz ze swoim przyjacielem, z którym uciekł z Jamajki, najgorsze mają za sobą, bo za wygrane walki w boksie, choćby w podziemiu, można zbudować niezłą karierę, chociaż przestępczą. Ezechiasz jednak chce czegoś więcej. A serial pokazuje to jako usilną potrzebę przeskoczenia czarnoskórego mężczyzny z nizin społecznych do klasy salonowej, co w tamtych czasach było raczej niemożliwe. W filmie jednak wydaje się całkiem realne, chociaż Ezechielowi przyjdzie się przekonać, jak dwulicowa potrafi być klasa bogaczy, których ewentualny podziw dla Afrykańskiego, czarnego jestestwa bywa tak płytka i śmierdząca kłamstwem jak błotnista kałuża w East Endzie. Problem w tym, iż taka historia od zera do bohatera już była, a adekwatnie podobnych w kinie znajdziemy na pęczki i to lepiej opowiedzianych, a jej wypełnienie treścią jest odtwórcze i trąci łopatologią, dlatego trudno się utożsamić z głównym bohaterem Tysiąca ciosów.

I ta historia dramatu Ezechiasza zasłania mięsisty film walki, traktujący przecież o boksie. Brutalność jest obecna, ale gdzieś stłumiona, podczas gdy w Peaky Blinders była bezpardonowa. Tutaj zastąpiono ją moralizatorstwem i usilnym pokazywaniem kobiet jako bardzo silnego elementu klasy przestępczej, na dodatek świadomych seksualnie jak choćby nie są niektóre w naszym niby takim liberalnym i wyzwolonym społeczeństwie. Wygląda to nieco sztucznie. Twórcy powinni się zdecydować, czy iść faktycznie w jakiś dramat społeczny, czy może nakręcić dosadny dramat bokserski. Rozkrok w tym przypadku spowodował, iż postaci są miałkie, mało inspirujące, a cała reszta świata przedstawionego, chociaż przebogata, dopracowana scenograficznie i sugestywna, wciąż pozostaje taka sama jak w Peaky Blinders. To już było przez wiele sezonów, więc wrażenie jest takie, iż ogląda się jakiegoś klona tamtego serialu, bo zabrakło pomysłu na coś innego. Faktycznie, gdyby ten komponent walki był mocniej zarysowany, może odbiór byłby inny, a tak klimat produkcji bokserskiej wciąż jest łamany przez nieco tandetne refleksje społeczne oraz ten sztafaż drogi bohatera do sfery wyższej, w której mało realnie się osadza.

Może wszystko powyższe, co napisałem brzmi jak bezpardonowa krytyka serialu ze stajni Peaky Blinders. Tak jednak do końca nie jest. Nie jest on również żadną próbą rozszerzenia tego uniwersum, więc z tej strony także nie da się go obronić, ale wcale nie będę odradzał wam tego seansu. Tysiąc ciosów jest przykładem dobrze nakręconego produktu filmowego, aczkolwiek brak mu tzw. ducha, głębszego przepracowania tematyki, czy taka jej forma przedstawienia będzie zadowalająca właśnie w kontekście wielu już znanych i ukochanych przez widzów sezonów Peaky Blinders. Niestety nie jest. Kreacje aktorskie są o wiele gorsze niż w Peaky Blinders, Wybija się tylko Erin Doherty jako Mary oraz Stephen Graham jako Cukier. Reszta gra swoje role poprawnie, ale chciałoby się od takiego serialu oczekiwać więcej emocji, więcej pobudzania wyobraźni, a nie tylko prześlizgiwania się po kolejnych częściach scenariusza z odcinka na odcinek. Dlatego nie wróżę mu ani popularności, ani wielosezonowości. Może powstanie jeszcze jeden, ale cóż może się jeszcze nieoczekiwanego stać w fabule? Z pewnością się przekonamy, ale doprawdy nie wiem, co mogłoby się stać, żebym poświęcił czas jeszcze raz na kolejną serię?

Idź do oryginalnego materiału