TYKHO MOON. Science fiction o nieudanym księżycowym eksperymencie politycznym

film.org.pl 1 tydzień temu

Księżyc od zawsze był marzeniem ludzi w sensie bycia alternatywnym domem. Można go nazwać substytutem opóźniającego się podboju Układu Słonecznego i Galaktyki, a może i wszechświata. W filmach science fiction już dawno go podbiliśmy, a w rzeczywistości choćby jedynego satelity Ziemi nie byliśmy w stanie skolonizować. W Tykho Moon mieszkamy na Księżycu od dawna. Stan ten jest tak normalny, iż reżyser Enki Bilal użył miejsca w przestrzeni zaledwie jako oczywistego tła dla fabuły, która jest raczej polityczna i szpiegowska z elementami medycznej fantastyki naukowej. Wyszedł z tego naprawdę zaskakująco wciągający dramat o miłości w czasach schyłku księżycowej dyktatury, która w swoich ostatnich drgawkach potrafi jeszcze wielu niewinnych skrzywdzić.

Reżyser to adekwatnie komiksiarz, więc jego fach musiał odcisnąć swoje piętno na Tykho Moon. Nie jest to zarzut, a stwierdzenie faktu. Mnóstwo kadrów z filmu z powodzeniem można by przenieść na papier, by stworzyć kontrastowy, sensacyjny, ekspresyjny w kresce komiks, dziejący się w zaadaptowanej na ziemską księżycowej rzeczywistości przypominającej nieco postapokaliptyczne lata 40. Technika jednak poszła znacznie do przodu, umożliwiając daleko idące transplantacje narządów, w tym komórek mózgowych. Teoretycznie więc człowiek mógłby być nieśmiertelny, ale szansa na to była zarezerwowana wyłącznie dla księżycowego dyktatora Maca Bee. Podobnie zresztą jak bogactwa, wpływy, a choćby kobiety. Księżyc w filmie Bilala jest zamkniętą na świat kolonią totalitarną zamieszkaną przez ponad 2 miliony ludzi i rządzoną przez rodzinny klan próbujących się unieśmiertelnić, ale zakażonych i ułomnych członków jednej patologicznej rodziny. Kiedyś terraformowanie Księżyca naprawdę się udało, ale teraz poziom zapylenia, dostęp do wody, jedzenia, a choćby dnia i nocy oraz grawitacji jest zaburzony. Kolonia upadła pod rządami klanu Beech, który rabunkowo eksploatuje społeczeństwo, jak każda dyktatura zresztą. Jak doszło do secesji i politycznego oddzielenia się od Ziemi, nie wiadomo. Wiadomo jednak, iż Ziemianom zależy na likwidacji dyktatora, dlatego zamknął on kolonię przed dostępem z zewnątrz. Naiwnie sądził, również jak każdy władca absolutny, iż będzie wieczny, a chciał to osiągnąć nie poprzez rodzinę czy wielkie czyny, ale masowe transplantacje. Jedna już kiedyś uratowała mu życie, ale jego biologiczny kontener zaginął w tajemniczych okolicznościach. Minęło 20 lat, choroba wróciła, a Tykho Moon okazał się bardziej żywy i legendarny niż przed laty. W tej sytuacji nie chodziło już o przeżycie dyktatora, ale o utrzymanie całej jego rodzinnej władzy, gdyż Moon był w stanie ją zniszczyć.

Tak się zaczyna ta interesująca podróż przez księżycowy świat, który Księżyca nie przypomina. Może w ostatniej scenie widzimy faktycznie jego niedostępny krajobraz, ale ludzie zbudowali na nim kawałek świata zasługujący na podziw i szeroko pokazywany w całym filmie, łącznie z niedokończoną wieżą Eiffla. Wszystko zniszczyła chorobliwa potrzeba utrzymania władzy za wszelką cenę, stosując terror i typowy dla nazistów aparat policyjnego nacisku. W takiej rzeczywistości zawsze jednak znajdą się przeciwnicy, ci bardziej demokratyczni i socjalistyczni, których reżyser dość boleśnie portretuje, ostatecznie nie znajdując alternatywy dla dyktatu Maca Bee. Sytuacja wydaje się bez wyjścia, a może jedyną z niego ucieczką jest rodzące się między Leną i Anikstem uczucie, skądinąd bardzo przez władzę nielubiane, bo wobec niej konkurencyjne. Dziwna z nich para, bardzo surrealna. Anikst (Johan Leysen) przypomina mi detektywa z kina noir w stylu Sokoła maltańskiego, który przegrał życie przez alkohol i kobiety, a Luna (Julie Delpy) za to mogłaby służyć za inspirację dla Luca Bessona, gdy ten wymyślał postać Leeloo. I wcale to nie jest takie niemożliwe. Ogląda się więc ich bardzo dobrze, gdy przemierzają zrujnowany świat, aż do iście sensacyjnej kulminacji. Może i Tykho Moon jest manifestem antyautorytarnym, ale filmowi nie brak akcji, strzelanin, scen erotycznych, ucieczek i świetnych kadrów o ograniczonej do jednej dominanty palety barw. Elementy technologicznego retrofuturyzmu również się zdarzają w postaci wymyślnych telefonów bezprzewodowych, sprzętu medycznego, a choćby komputera z czymś w rodzaju mieszka, na którym umieszczono ekran. Każdy z tych elementów współtworzy klimat tamtego świata, bardzo złowrogiego, ciasnego, w którym nie ma nadziei, podobnie jak w rzeczywistości roku 1984. Prywatność jest niedozwolona, a na życzenie władzy może być wykorzystana w jakikolwiek sposób, byle użyteczny dla rządzących. Ludzie godzą się żyć w takich warunkach, bo albo się boją, albo nigdy nie doświadczyli innego życia, np. tego na Ziemi, o którym marzy Anikst, opowiadając swojej Lunie, gdzie mógłby ją zabrać, gdyby tylko udało się im uciec z Księżyca.

Tykho Moon jest cenny dla kina, nie tylko science fiction, gdyż namacalnie pokazuje widzom, jakimi motywami będzie kierowała się adekwatnie każda władza, jeżeli tylko pozwolimy jej na stałość, dynastyczność. My, Polacy, powinniśmy już coś o tym wiedzieć z racji historii. Uprzywilejowana kasta rządzących w dłuższej perspektywie nic dobrego państwu nigdy nie przyniesie. Tylko rotacja porządku daje nadzieję, choćby jeżeli okresowo jest bardzo trudno. Polityka więc owszem, ale multiideologiczna, gdyż z każdej najbardziej światłej idei można uczynić tyranię.

Idź do oryginalnego materiału