"Przybywamy w pokoju, przynieśliśmy podarki. W zamian chcemy dostępu do waszej ziemi" – to nie kwestia dialogowa z rozgrywającego się w XVII wieku westernu, ale całkiem poważna propozycja, jaką dla plemienia Wet'suwet'en ma przedstawiciel pewnej firmy z branży paliwowej. Gdy Freda Huson, rzeczniczka znana wśród swojego ludu jako Howilhkat, odrzuca zgrzewkę wody i dwa (małe) opakowania tytoniu, mężczyzna płynnie przechodzi na korpogadkę: opowiada o korzyściach, jakie ich inwestycja przyniesie społeczności, i ubolewa, iż jej członkowie nie zamierzają brać udziału w rozwijanym przez koncern "projekcie".
Choć podobne wymiany zdań gwałtownie stają się dla bohaterki chlebem powszednim, ta konkretna scena może funkcjonować jako blueprint relacji między osobami wywodzącymi się z rdzennych ludów a białymi Kanadyjczykami – inżynierami i robotnikami, policjantami czy politykami. Jak na dłoni pokazuje ona, iż kolonialna ideologia, w której autochtonów nie uznaje się za partnerów do rozmowy, ma się dobrze, a chęć życia z nimi w zgodzie i zadośćuczynienia za krzywdy w rodzaju przymusowej asymilacji odchodzi w niepamięć, gdy na stole pojawiają się wielomiliardowe inwestycje. Uzbrojeni w kamery Brenda Michell, Jennifer Wickham i Michael Toledano demaskują dwulicowość rządu ochoczo nawiązującego sojusz z korporacjami, by zagarnąć bogactwa płynące z tytułowej "Yintah"– jak Wet'suwet'en określają ziemię.
Pod tym względem projekt reżyserskiego tria, w skład którego wchodzą członkinie plemienia, przypomina ubiegłorocznego zwycięzcę Millenium Docs Against Gravity – "Nie chcemy innej ziemi". Mimo iż wydarzenia przedstawione w "Yintah" rozgrywają się w innej szerokości geograficznej i w innym kontekście kulturowym, film pokazuje tę samą twarz kolonializmu: jeżeli choćby mniej brutalną (okej, ostatecznie nikt tu do nikogo nie strzela, a spór w dużej mierze odbywa się poprzez wymianę urzędowych pism), to nie mniej cyniczną i bezwzględną w dążeniu do wykrojenia dla siebie jak największego kawałka tortu. Co więcej, podobnie jak nagrodzone Oscarem dzieło Basela Adry i Yuvala Abrahama, dokumentująca kilkanaście lat zmagań produkcja została pomyślana jako narzędzie w walce o swoje prawa i wezwanie do działania.
Twórcy – a adekwatnie twórczynie, bo zarówno wśród bohaterów, jak i filmowców przeważają kobiety – zrealizowane przez siebie materiały uzupełniają kontekstami historycznymi. Dowiadujemy się więc o trwających dekady przesiedleniach: umieszczaniu rdzennych dzieci w oddalonych dziesiątki kilometrów od domów szkołach z internatem oraz białych rodzinach zastępczych, a także roli, jaką w procesie tym odgrywała Kanadyjska Królewska Policja Konna (RCMP) – dziś wycierająca sobie gębę hasłami o bezstronności. Tym samym portret społeczności Wet'suwet'en i sąsiadujących z nią klanów to opowieść o przekazywanej z pokolenia na pokolenie traumie, która znajduje odzwierciedlenie w zatrważających statystykach samobójstw i uzależnień. Jak mówi Molly Wickham, czyli Sleydo’ – ramię w ramię z Fredą występująca w obronie swojej ojczyzny – każdy zna tu kogoś, kto pewnego dnia zdecydował się zakończyć swoje życie.
Autorzy przeciwstawiają kobiecą perspektywę Fredy i Molly męskocentrycznemu punktowi widzenia przedstawicieli korporacji, służb porządkowych czy administracji: od rozganiających protesty policjantów po premiera Justina Trudeau. Zestawienie jego wypowiedzi, gdy podczas jednego z wieców chwali "dojrzałość" plemion, które zdecydowały się ustąpić, z ujęciami funkcjonariuszy ruszających z piłami na barykady, to oskarżenie wymierzone w kanadyjski rząd. I choć z każdym dniem buldożery coraz mocniej wgryzają się w Yintah, charyzmatyczne przywódczynie nie zamierzają złożyć broni. Pieśń wojowniczek nie milknie.
Choć podobne wymiany zdań gwałtownie stają się dla bohaterki chlebem powszednim, ta konkretna scena może funkcjonować jako blueprint relacji między osobami wywodzącymi się z rdzennych ludów a białymi Kanadyjczykami – inżynierami i robotnikami, policjantami czy politykami. Jak na dłoni pokazuje ona, iż kolonialna ideologia, w której autochtonów nie uznaje się za partnerów do rozmowy, ma się dobrze, a chęć życia z nimi w zgodzie i zadośćuczynienia za krzywdy w rodzaju przymusowej asymilacji odchodzi w niepamięć, gdy na stole pojawiają się wielomiliardowe inwestycje. Uzbrojeni w kamery Brenda Michell, Jennifer Wickham i Michael Toledano demaskują dwulicowość rządu ochoczo nawiązującego sojusz z korporacjami, by zagarnąć bogactwa płynące z tytułowej "Yintah"– jak Wet'suwet'en określają ziemię.
Pod tym względem projekt reżyserskiego tria, w skład którego wchodzą członkinie plemienia, przypomina ubiegłorocznego zwycięzcę Millenium Docs Against Gravity – "Nie chcemy innej ziemi". Mimo iż wydarzenia przedstawione w "Yintah" rozgrywają się w innej szerokości geograficznej i w innym kontekście kulturowym, film pokazuje tę samą twarz kolonializmu: jeżeli choćby mniej brutalną (okej, ostatecznie nikt tu do nikogo nie strzela, a spór w dużej mierze odbywa się poprzez wymianę urzędowych pism), to nie mniej cyniczną i bezwzględną w dążeniu do wykrojenia dla siebie jak największego kawałka tortu. Co więcej, podobnie jak nagrodzone Oscarem dzieło Basela Adry i Yuvala Abrahama, dokumentująca kilkanaście lat zmagań produkcja została pomyślana jako narzędzie w walce o swoje prawa i wezwanie do działania.
Twórcy – a adekwatnie twórczynie, bo zarówno wśród bohaterów, jak i filmowców przeważają kobiety – zrealizowane przez siebie materiały uzupełniają kontekstami historycznymi. Dowiadujemy się więc o trwających dekady przesiedleniach: umieszczaniu rdzennych dzieci w oddalonych dziesiątki kilometrów od domów szkołach z internatem oraz białych rodzinach zastępczych, a także roli, jaką w procesie tym odgrywała Kanadyjska Królewska Policja Konna (RCMP) – dziś wycierająca sobie gębę hasłami o bezstronności. Tym samym portret społeczności Wet'suwet'en i sąsiadujących z nią klanów to opowieść o przekazywanej z pokolenia na pokolenie traumie, która znajduje odzwierciedlenie w zatrważających statystykach samobójstw i uzależnień. Jak mówi Molly Wickham, czyli Sleydo’ – ramię w ramię z Fredą występująca w obronie swojej ojczyzny – każdy zna tu kogoś, kto pewnego dnia zdecydował się zakończyć swoje życie.
Autorzy przeciwstawiają kobiecą perspektywę Fredy i Molly męskocentrycznemu punktowi widzenia przedstawicieli korporacji, służb porządkowych czy administracji: od rozganiających protesty policjantów po premiera Justina Trudeau. Zestawienie jego wypowiedzi, gdy podczas jednego z wieców chwali "dojrzałość" plemion, które zdecydowały się ustąpić, z ujęciami funkcjonariuszy ruszających z piłami na barykady, to oskarżenie wymierzone w kanadyjski rząd. I choć z każdym dniem buldożery coraz mocniej wgryzają się w Yintah, charyzmatyczne przywódczynie nie zamierzają złożyć broni. Pieśń wojowniczek nie milknie.