Mieszka na obrzeżach Sochaczewa w domu po rodzicach. – Spokój, cisza, nie lubię hałasu. Mam trzy tysiące metrów kwadratowych, wszystko wokół zalesione. Wcześniej żyłem w bloku, w mieszkaniu spółdzielczym. Przyznaje, iż koledzy wiele razy pytali, czy nie zamierza przeprowadzić się do Warszawy. – Do stolicy jest dość blisko, mogę pojechać autobusem albo pociągiem, dlatego nigdy nie miałem potrzeby, żeby tam zamieszkać. Trzy dni w Warszawie w zupełności mi wystarczą. A tutaj mam dużo zieleni, wiele ptaków. Pośród natury czuję się najlepiej. Nie wyobrażam sobie życia w mieście. Tutaj mam tlen, tu oddycham. Pracuję w nocy. Wtedy mam więcej swobody twórczej. Przeszkadza mi tylko nad ranem śpiew skowronków. Kiedyś je choćby nagrałem. Mimo wszystko wygrywa we mnie natura sowy…
140 instrumentów
Ma w domu własne studio nagrań. 140 instrumentów, z syntetyzatorami, samplerami, vocoderami różnej maści. – Mam więc niemałą orkiestrę – śmieje się. – Kiedy koncertuję, lubię to wszystko mieć na scenie. Jednak rzadko który organizator na to się zgadza, rozstawienie sprzętu zajmuje mnóstwo czasu. Przeciętnie sześć godzin. W domowym studiu produkuje całość utworu, która wymaga wygładzenia, pewnej korekty. – I to odbywa się już w profesjonalnych studiach, na ogół jeden dzień. Uważam, iż mastering, bo tak się to nazywa, powinna robić osoba z zewnątrz, która skupi się wyłącznie na czynnościach, które ulepszają materiał. Nie wyobraża sobie, aby jego utwory powstały gdzie indziej niż w jego studiu. – Po pierwsze wpływa to na koszty, a po drugie mogę wprowadzać korekty, kiedy np. chcę mieć pogłos. Mam sprzęt, który daje miliardy możliwości. I aby coś wydobyć, trzeba słyszeć te instrumenty i wyciągać z nich nowe, interesujące niekonserwatywne brzmienia. Produkcja całej, dobrze przygotowanej płyty trwa około roku. Nagranie jednego utworu to choćby kilka tygodni pracy.
Pierwsze kroki
Władysław Komendarek urodził się w Sochaczewie. Tam spędził dzieciństwo i młodość, ale do szkoły muzycznej jeździł już do Warszawy. – Wcześniej muzycznie przygotowywała mnie mama, miała talent po dziadku, który był zawodowym organistą. Trzy lata temu odnalazłem jego nuty, choćby nie wiedziałem, iż komponował. Jego praprapradziadkiem był Michał Kleofas Ogiński. Jest w prostej linii potomkiem autora słynnego poloneza „Pożegnanie Ojczyzny”, który przez wiele lat rozpoczynał szkolne studniówki…
– Kiedy jeździłem do stolicy, podglądałem warszawskie kapele, często odwiedzałem klub Stodoła. Ale wszystko zaczęło się od The Beatles. Potem słuchałem innych kapel. Było ich bardzo wiele, m. in. Pink Floyd, UK, The Shadows, Deep Purple, potem King Crimson, Camel, a także Emerson, Lake and Palmer. Gdy miał 25 lat, kupił pierwszy profesjonalny instrument. – To była Yamaha, model Electone B-20 R. Oczywiście, mogłem kupić organy Hammonda, ale, niestety, w naszym kraju było to niemożliwe. Pracował wtedy przez kilka lat w zakładach chemicznych, w dziale kontroli. – Grałem też standardy na różnych imprezach, w knajpach, w garnizonach itd. W tym samym czasie występował już w Grupie Dominika. – To zespół utworzony przez Dominika Kutę, który wcześniej współpracował z Czerwonymi Gitarami. A po Warszawie poszła fama, iż mam dobry profesjonalny instrument z wirującym głośnikiem. Znałem już wtedy trochę ludzi z branży. W którymś momencie Dominik miał problem ze składem swojej grupy i pojawili się bracia Andrzej i Wojciech Puczyńscy. W tym składzie graliśmy pół roku. Była to muzyka podobna do tej, jaką prezentowały Czerwone Gitary. Jednak kooperacja z Dominikiem nie była łatwa. Odeszliśmy. Wiedzieliśmy, iż nasze gusty muzyczne są takie same, zgadzaliśmy się ze sobą i zaczęliśmy pracować nad repertuarem. Wtedy jego guru był zespół Emerson, Lake and Palmer. – Powstawały utwory, które trudno było prezentować w knajpach. Sporo coverów, ale i własnych kompozycji. Już trochę jeździliśmy po Polsce, chociaż nie było jeszcze nazwy naszej grupy. Pracowali w kwartecie: bracia Puczyńscy, on i perkusista Jerzy Machnikowski, który wcześniej też grał w Grupie Dominika. – Na próby dojeżdżałem do Warszawy.
Wspomina koncert w Radomiu
– Tam poznaliśmy Pawła Birulę, z którym rozpoczęliśmy współpracę. Został naszym wokalistą. To był trzon Exodusu. Potem doszedł Zbyszek Fyk. I tak zaczęliśmy razem grać. Z zespołem Exodus występował przez osiem lat. Jest autorem dużej części utworów tej grupy. Niektóre były na listach przebojów, np. „Jeszcze czekam”. – To był bogaty okres, dobra współpraca, mnóstwo koncertów, choćby z grupą The Rubettes. I kilka płyt. Odszedł w maju 1984 roku. – Biruli już nie było i nikt nie wiedział, gdzie jest. Uznałem, iż chcę uciec przed nurtami, które już istniały, np. punk – Brygada Kryzys, Dezerter i inni. Stwierdziłem, iż pójdę własną drogą. Chciałem przy tym jeszcze bardziej wykorzystywać własne instrumenty. Zacząłem działalność solową. Nie ukrywa, iż miał obawy. – Nie wiedziałem, jak się to wszystko potoczy. I co będę robił dalej. I dostałem wtedy propozycję nagrania w Polskim Radiu kilku kawałków.
W tym czasie mieszkał w Puszczy Białej koło Pułtuska. – Chciałem oddychać innym powietrzem. Powstało tam 40 utworów nagranych na magnetofon kasetowy. Kilka z nich wydały potem Polskie Nagrania. Czasem trafiały się koncerty. Na przykład w Jarocinie. Byłem tam w sumie pięć razy. Jakoś powoli wszystko szło do przodu. Nie afiszowałem się, nie zabiegałem o popularność, ale byłem słuchany. Pomógł mi bardzo redaktor Jerzy Kordowicz z radiowej Trójki. On szanował polską muzykę. Gdyby nie on…
Kariera się rozkręciła
Z czasem coraz więcej nagrywał i koncertował. Na początku tworzył muzykę elektroniczną z elementami pop. – Miałem gotowych kilka dużych form, np. „Otwartą galaktykę”, ale to się nie spodobało. Początkowo tylko redaktor Kordowicz ją prezentował. Nastąpił jednak przełom i moimi utworami zainteresował się „Pronit”. Wydali analogową płytę „Hibernacja nr 1”. Miała fajną okładkę, było spore zainteresowanie. Przyznaje, iż lubi udziwnione klimaty muzyczne. – Gram twardo i zdecydowanie. Ludzie to pamiętają. Ci, którzy przychodzą na koncerty, przekonują się do tej muzy. Każdy występ jest inny. Zawsze miał swoją publiczność, chociaż nie była masowa. – Dostałem m.in. propozycje zagrania we Francji i w USA. Upatrzyli sobie jakiś mój utwór. I brali jego część jako podkład do rapu.
W sumie wydał blisko 40 płyt indywidualnych, grał także gościnnie z innymi artystami. Z czasem koncertował coraz mniej, występuje do dziś, ale już rzadko.
– Kocham scenę. Kiedy wychodzę na estradę, to mam dwa razy większą energię. Tak działa na mnie scena i publiczność. Jest autorem muzyki do wielu spektakli teatralnych, a także do filmów i reklam. – Lubię komponować do filmów. Ludzi dziwi, iż tak potrafię zsynchronizować muzykę z obrazem. Nie narzeka na brak zajęć. – Mam dwa projekty, które czeka realizacja. Już niebawem będę grać do niemego filmu „Gabinet doktora Caligari”. Cieszy się, iż tworzy w klimatach, które sam stworzył i którym jest wierny. – To daje możliwość koncentracji. Wciąż jestem zwolennikiem wokalu w tworzeniu. Głos daje życie.