„Trzy miłości” – Mielno, miłość i krindż | Recenzja | Nowe Horyzonty 2025

filmawka.pl 5 dni temu

Kochali się? Nie kochali się? Kto kogo kochał? O co toczyła się gra? Polski thriller erotyczny brzmi jak oksymoron i, niestety, Trzy miłości Łukasza Grzegorzka tylko to potwierdzają. Film, zapowiadany jako odważny krok w stronę gatunku wciąż nieobecnego na polskim rynku, budził apetyt na coś nowego: gęstą atmosferę, zmysłowość i napięcie, które wciska widza w fotel. Tymczasem dostaliśmy produkcję, która zamiast trzymać widza w niepewności, gubi się gdzieś pomiędzy teatralną pozą a niedopowiedzianym dramatem psychologicznym – z dodatkiem (moim zdaniem) niezamierzonej śmieszności.

W scenie otwierającej film, zostajemy wciągnięci do warszawskiego, artystycznego światka. Alkohol buzuje we krwi, w powietrzu czuć niebezpieczne pożądanie, a atmosfera sprzyja nawiązywaniu nowych relacji… i tak właśnie to wszystko się toczy. To tam poznajemy Lenę (Marta Nieradkiewicz), czterdziestoletnią aktorkę – piękną, wyzwoloną, nieziemsko seksualną. Towarzyszą jej dwie zupełnie różne postacie: milczący i, spięty Jan (Marcin Czarnik) – były mąż kobiety, oraz Kundel (Mieszko Chomka) – młody, niepokojąco czarujący nieznajomy. Ludzie znikają, impreza powoli dobiega końca, a Lena z Kundlem dają upust pożądaniu seksualnemu napięciu, które kumulowało się przez cały czas… jednak, gdy już mają przechodzić do rzeczy, okazuje się, iż nie do końca są sami. Ich jęków i odgłosów rozkoszy, z pomocą telefonu, podsłuchuje (a choćby podgląda!) były mąż Leny.

Pozornie wszystko układa się jak w klasycznym thrillerze erotycznym: niepokojący podglądacz, napięcia seksualne, emocjonalna gra, ale zamiast suspensu i zmysłowości, otrzymujemy ciąg zagadek bez klarownych odpowiedzi. Kto kogo kocha? Czy ktoś tu naprawdę kogoś kocha? Czy to tylko złudzenie? Grzegorzek zdaje się grać z konwencją, próbując opowiadać o miłości jako o niejednoznacznym, pogmatwanym zjawisku. Problem w tym, iż emocje między bohaterami są zbyt słabo zarysowane, by widz mógł w nie uwierzyć. Brakuje wyraźnej chemii, a subtelne gesty i spojrzenia, które miały budować napięcie, toną w niezdecydowanej narracji i niekonsekwentnie poprowadzonych relacjach. Nie widać żadnej realnej potrzeby, by bohaterowie byli razem. Nie widać głodu, pragnienia ani zależności przez co emocjonalna stawka znika. Ich gesty są puste, bo nie wynikają z żadnej potrzeby i dlatego nie działają. Co gorsza, wiele scen – zamiast prowokować, intrygować czy podniecać – wywołuje niekontrolowane rozbawienie. Gdy Jan wskakuje na maskę samochodu w geście rozpaczy lub rzuca: „jestem popierdolony” w momencie katharsis, widz nie wie, czy ma się śmiać, czy współczuć.

Trzy miłości to film, który z pewnością aspiruje do czegoś więcej – do subtelnej psychodramy, obrazu pożądania czy dekonstrukcji miłosnego trójkąta. Jednak w tej grze o emocje stawka okazuje się zbyt niska. Zabrakło namiętności, zabrakło napięcia. Film, który miał być odważny i nowatorski, pozostał niestety zbyt asekuracyjny, a miejscami popadający w niezręczny komizm.

Dużym atutem filmu są zdjęcia Weroniki Bilskiej. Warszawa jest pokazana z atrakcyjną i ciekawą wizualnie świeżością. Także Marta Nieradkiewicz gra z pełnym oddaniem. Lena to postać przyciągająca uwagę i hipnotyzująca ekranowym byciem. Chomka, debiutujący w dłuższej formie, wypada naturalnie i autentycznie, choć jego postać do końca pozostaje nieodgadniona.

Sceny, które miały być gęste od erotyzmu i napięcia, wywołują raczej rozbawienie. Dodatkowo kulminacyjna scena filmu toczy się… w Mielnie. Tak – Mielno, nowe polskie miasto rozpusty i zdrad. Trzy miłości to produkcja, która próbuje być jednocześnie poważna, zabawna, gorzka, erotyczna, psychologiczna i niepokojąca. Ale brakuje tu stawki! choćby scena z pistoletem nie niesie napięcia, bo jeżeli nie wiemy, o co toczy się gra, trudno się przejmować jej wynikiem. A jeżeli widz nie czuje nic, to choćby najpiękniejsze kadry nie wystarczą.

To film, który lepiej działa, gdy przypadkiem zaczyna sam siebie parodiować. Gdyby Trzy miłości w pełni przyjęły konwencję pastiszu – mogłyby być udaną, postmodernistyczną grą z thrillerem erotycznym. Ale niestety, zbyt często próbuje być „na serio”. A wtedy pojawiają się te sceny, które zamiast elektryzować żenują.

Thriller erotyczny bez napięcia to jak Mielno bez dyskoteki – niby coś się dzieje, ale nie wiadomo po co i dlaczego.

Korekta: Magda Wołowska

Idź do oryginalnego materiału